Po trzech miesiącach od ogłoszenia pandemii w Polsce wszyscy pracownicy fabryki MarAGD wrócili na halę produkcyjną i do biura. Powrót do normalności okazał się trudniejszy, niż przewidywano. Zarząd chce pilnie ciąć kolejne koszty, dział HR szuka alternatywnych rozwiązań. Czy uda się wypracować rozwiązanie, które ocali miejsca pracy, a jednocześnie zabezpieczy interesy firmy?
Był środowy wieczór, gdy Grażyna Piontek, dyrektor działu HR w firmie MarAGD produkującej małe i duże AGD, miała przeczytać raport, który polecił jej Jurek Kiedrowski, szef sprzedaży. Podczas luźnej rozmowy w kuchni mężczyzna twierdził, że w erze post‑covidowej wszyscy mogą na długo pożegnać się z wizją podwyżek. Relacjonował, że jego klienci są coraz bardziej zachowawczy, widać, że nie chcą już zamawiać na zapas, wielu ma nawet problem, by płacić w terminie. „Grunt, że u nas obyło się bez zwolnień. Nieźle to wykombinowałaś” – podsumował słynny ze swojej wścibskości Jurek. Widząc, że nie uda mu się pociągnąć Grażyny za język, odwrócił się na pięcie i wyszedł z kubkiem kawy w ręku.
Kobieta wróciła zamyślona do swojego gabinetu. Za tydzień ma przedstawić zarządowi propozycje usprawnienia pracy w firmie, a także zaproponować rozsądne rozwiązanie związane z wynagrodzeniami. „Tarcza tarczą, ale jak nie wrócą dodatki do wynagrodzeń, ludzie nas zlinczują. Nie dość, że od trzech miesięcy nie przyznajemy premii, to jeszcze obniżyliśmy pensje i zobowiązujemy do wykorzystania zaległych urlopów… Aż dziw bierze, że udało się wszystkich przekonać do tych ustępstw” – myślała menedżerka, której trzy lata temu powierzono zarządzanie zasobami ludzkimi. Przybyła wtedy na ratunek. Wizerunek MarAGD jako pracodawcy był kiepski, lokalni specjaliści chętniej zatrudniali się w innych fabrykach, poziom rotacji i absencji był najwyższy od lat, a konkurencja podkupywała doświadczonych pracowników.