Kiedy eksperci szkodzą, zamiast pomagać? Czy da się rozwiązać palące problemy środowiskowe i społeczne, wyznaczając odgórnie ambitne plany, i czego uczy nas na ten temat historia? Jakich liderów nie powinniśmy dzisiaj słuchać? Na pytania odpowiada prof. William Easterly z New York University, autor książki Tyrania ekspertów. Ekonomiści, dyktatorzy i zapomniane prawa biednych. Rozmawia Joanna Koprowska.
Dlaczego nie lubi pan ekspertów?
Nie uważam, że wszyscy eksperci są z automatu niegodni zaufania. Stają się takimi, kiedy ośmielają się przejąć władzę nad losem innych ludzi. Tych, których naprawdę nie lubię, nazwałbym technokratami. Ich zdaniem krajami powinni rządzić eksperci, a do rozwoju należy podejść czysto technicznie, a nie w sposób demokratyczny. Tymczasem to ludzie są odpowiedzialni za własny rozwój. Moja filozofia jest taka, że najlepszym wsparciem dla biednych ludzi jest na dłuższą metę zapewnienie im edukacji.
W swojej książce kwestionuje pan konwencjonalne podejście do rozwoju gospodarczego biednych krajów, oparte na przekonaniu, że „bieda stanowi problem czysto techniczny, który można rozwiązać, stosując nawozy, antybiotyki czy suplementy diety”. Technokratyczne podejście ignoruje to, co uważa pan za prawdziwą przyczynę ubóstwa, czyli niekontrolowaną władzę państwa nad ludźmi i pozbawianie ich praw, co przejawia się m.in. tyranią ekspertów. Na czym polega to zjawisko?
Koncepcja dotyczy krajów rozwijających się, ponieważ powstała na podstawie badań nad rozwojem krajów Europy Wschodniej i innych rozwijających się części świata. Ideą tyranii ekspertów jest to, że niektórzy ekonomiści rozwoju uznają się za wszystkowiedzących, więc dyktują innym, co powinni robić, bez procesu demokratycznych konsultacji. Ich doradztwo staje się tyranią, bo w zasadzie rozwojem rządzą ekonomiści, a nie ludzie, których imperatyw rozwoju dotyczy.
Czy możemy mówić o tyranii ekspertów również w biznesie?
Tyranię ekspertów częściej widać w polityce niż biznesie, gdzie wybierają ekspertów głównie po to, by się z nimi skonsultować. Jest to więc system, w którym eksperci odpowiadają przed tymi, którym służą pomocą i fachową wiedzą. Poza tym gracze biznesowi mogą swobodnie wybierać, kogo zatrudnić, a kogo zwolnić. Takie zasady współpracy ograniczają moc ekspertów i odbierają im wszechwładzę. Problem z ekspertami polega na czymś innym. Otóż, kiedy mają władzę polityczną, roszczą sobie prawo do tego, by decydować za innych.
Specjaliści ds. rozwoju nie myślą jak ludzie biznesu. Zazwyczaj mają dobre intencje, są pracowici i idealistyczni, ale muszą odnaleźć się w hierarchii, w której priorytety wyznaczają polityczne kaprysy osób wypisujących czeki.
Żyjemy w niepewnym, nieprzewidywalnym, złożonym i niejasnym świecie, w którym potrzebujemy drogowskazów. Być może popularność ekspertów bierze się z tego, że szukamy rozwiązań dużych problemów, z jakimi borykamy się jako społeczeństwo. Obecnie wiele środowisk pracuje nad realizacją Celów Zrównoważonego Rozwoju, a pan w swojej książce zdyskredytował Milenijne Cele Rozwoju, których nie udało się w pełni zrealizować. Oczywiście cele te dotyczą różnych kwestii, ale czy i pan dostrzega między nimi duże podobieństwa?
Myślę, że te cele są nieco chybione, ponieważ rozwój tak nie przebiega. Nie dzieje się to poprzez wyznaczanie Milenijnych Celów Rozwoju czy Celów Zrównoważonego Rozwoju. To ludzie decydują, jakiego towaru potrzebują, i nagradzają prywatne firmy za jego dostarczanie. Decyzja zapada oddolnie. Ludzie, uczestnicząc w wyborach demokratycznych czy dokonując zakupów, znajdują sposób na osiągnięcie indywidualnych celów.
Cele Zrównoważonego Rozwoju, czyli wyjście z ubóstwa, osiągnięcie wysokiej średniej długości życia, zmniejszenie śmiertelności i tak dalej, to cele, które ludzie wyznaczają sobie samodzielnie, bez konieczności przypominania im przez zespół ekspertów ONZ, że to właśnie jest dla nich ważne. Nie sądzę, by prywatne firmy robiły wiele dobrego, próbując realizować ESG lub starając się przyczynić do realizacji Celów Zrównoważonego Rozwoju. Myślę, że to po prostu rodzaj bezwstydnego public relations firm chcących dobrze się prezentować. Biznes tak naprawdę dobrze sobie radzi. Wystarczy, by dał klientom to, czego potrzebują, a ci za to zapłacą. Klienci mają możliwość wycofania się w każdej chwili. To oni głosują na firmy lub przeciwko nim swoimi wyborami zakupowymi. Organizacja, która nie daje klientom tego, czego chcą, prędzej czy później znika z rynku. Nie sądzę, by biznes zdziałał wiele dobrego dzięki szlachetnym oświadczeniom o tym, jak zamierza osiągnąć zrównoważony rozwój.
Wiele firm dużo mówi o swoich inicjatywach na rzecz lepszego świata, by pod płaszczykiem tych deklaracji prowadzić swoją dotychczasową działalność bez większych zmian w modelu biznesowym. To bardzo frustrujące, gdy świat płonie.
Kiedy, nie wychodząc z własnej strefy komfortu, próbujemy rozwiązywać jakieś problemy na świecie, np. w biednych krajach, jesteśmy skazani na porażkę, ponieważ nie znamy istoty problemu, nie mieszkamy tam, gdzie ludzie go doświadczający.
Sądzi pan, że problemami powinni się zajmować ludzie, którzy tkwią w tym kryzysie, a którzy być może też do niego sami doprowadzili?
W 1989 lub 1990 roku byłem w Warszawie na konferencji zachodnich ekonomistów, którzy mówili, co ich zdaniem Polska powinna zrobić. Byłem zbyt młody, by zabrać głos, ale już wtedy wydawało mi się trochę śmieszne, że zachodni ekonomiści doradzali przedstawicielom kraju, o którym nic nie wiedzieli, czyli Polsce. Podobne doświadczenia przywiozłem z Rosji, gdzie intensywnie pracowałem przez kilka lat, i myślę, że Rosja zachłysnęła się rekomendacjami zachodnich ekonomistów, którzy sugerowali terapię szokową w postaci natychmiastowej prywatyzacji.
Skoro wspomniał pan o Rosji, to co myśli pan o inwazji na Ukrainę?
Putin jest agresorem, który w brutalny sposób naruszył pokój i suwerenność innego narodu. Obawiam się, że to, o czym wspominałem przed chwilą, sprawiło, że Putin uważa, iż Rosja po zakończeniu zimnej wojny została upokorzona przez Zachód. To z tego powodu udało mu się wykorzystać drzemiący w niektórych Rosjanach nacjonalizm, by walczyć z rzekomym upokorzeniem ich narodu.
Jaką z tego powinniśmy wyciągnąć lekcję?
Myślę, że arogancja m.in. zachodnich ekonomistów, o której mówiłem, przekonanie o tym, że ich rekomendacje były jedyną słuszną odpowiedzią na potrzeby Rosji, mogła przyczynić się do rozwoju poglądów nacjonalistycznych.
W Tyranii ekspertów pisze pan o tym, że mamy alternatywę dla podejścia opartego na eksperckich rozwiązaniach, czyli spontaniczne rozwiązania, jakie zapewnia konkurencja rynkowa. Często posługuje się pan metaforą niewidzialnej ręki rynku, opisaną przez Adama Smitha w Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów. Smith argumentował, że uczestnicy rynku są motywowani chęcią zaspokojenia swoich prywatnych potrzeb i „dbałością o własny interes”. Co możemy powiedzieć o tej koncepcji w kontekście dzisiejszej wysokiej inflacji czy sytuacji makroekonomicznej?
Nie sądzę, by to niewidzialna ręka rynku była przyczyną inflacji. Myślę, że jest ona powodowana przez rządy, które tworzą nadmierny popyt poprzez wysokie deficyty budżetowe i drukowanie pieniędzy w celu sfinansowania tych deficytów. To w moim przekonaniu podstawowa przyczyna inflacji, a nie sam rynek. Rynek jest wywracany przez rządy, które przegrzewają gospodarkę poprzez nadmierne bodźce fiskalne.
Czyli pańskim zdaniem winne są rządy?
Myślę, że władze są niezbędne. Robią wiele dobrego, zapewniając usługi publiczne, takie jak opieka zdrowotna, edukacja, drogi, porty, infrastruktura i tym podobne. To bardzo potrzebne funkcje organów państwowych. Władza jednak błądzi, gdy wpada w pokusę nadmiernego stymulowania gospodarki tylko po to, by politycy zdobyli więcej głosów. A oni mają nadzieję, że uzyskają ich więcej, rozdając zasiłki na prawo i lewo, co prowadzi do wysokich deficytów budżetowych i powoduje inflację. Odpowiedź jest taka: wystarczy wyeliminować deficyty budżetowe, a nie dokonywać korekty fiskalnej.
Porozmawiajmy o przywództwie. Co liderzy biznesowi mogą zaczerpnąć z pańskich badań?
Każdy typ lidera powinien specjalizować się w tym, co robi najlepiej. Myślę, że liderzy biznesu powinni skupić się na zaspokajaniu potrzeb swoich klientów i poszukiwaniu sposobów, jak mogą dostarczać swoim klientom niezbędne im produkty i usługi.
A jeśli chodzi o przywódców politycznych, to jestem przekonany, że muszą po prostu skoncentrować się na dostarczaniu dóbr publicznych, których potrzebuje gospodarka, skupić się na solidnym wykonywaniu swojej pracy i zaspokajaniu potrzeb własnych wyborców. Tak aby zapewnić im dobra publiczne, drogi i infrastrukturę, zdrowie i edukację.
W swojej książce za wzorcowy przykład takiej specjalizacji uznaje pan Beyoncé, Steve’a Jobsa i Rogera Federera. Dlaczego akurat te osoby?
Każdy z nas jest w niektórych sprawach znacznie lepszy od innych, a specjalizacja pozwala nam jak najlepiej wykorzystać własny talent. Załóżmy, że Roger Federer, utalentowany tenisista, zamiast skupić się na sporcie, zaczął projektować aplikacje. Beyoncé, zamiast dawać koncerty, pobierała lekcje tenisa, a Steve Jobs mimo zaangażowania w Apple’u zaczął uczęszczać na lekcje śpiewu. Każda z tych osób miała inne predyspozycje, ale rozmieniając się na drobne, zajmując się innymi rzeczami, nie wyspecjalizowałaby się w tym, w czym byłaby potencjalnie najlepsza.
Im bardziej doświadczony pracownik, tym zazwyczaj bardziej kompetentny. Bywa, że realizując mniejsze zadania, dzięki pewnej rutynie stajemy się biegli w ich wykonywaniu. Prawie dwa wieki od czasów Smitha noblista Kenneth Arrow nazwał to „uczeniem się przez działanie”. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku nowoczesna teoria wzrostu gospodarczego na nowo odkryła, że uczenie się stanowi główną siłę napędową. Popularni pisarze, tacy jak Malcolm Gladwell i Matthew Syed, argumentowali, że sukces, jaki osiągnęli Federer, Beyoncé i Jobs, wymagał „10 tys. godzin praktyki”.
Zarówno liderzy biznesowi, jak i przywódcy polityczni, przyjmując konkretne stanowiska, podjęli związane z nimi zobowiązania, z których się teraz nie wywiązują, ponieważ to oni odpowiadają za utrzymanie stabilnej gospodarki, kontrolowanie inflacji. Rząd powinien zapewniać stabilność ekonomiczną, dzięki czemu niewidzialna ręka rynku będzie działać. I tego właśnie nie robią teraz rządy w USA, Wielkiej Brytanii i innych krajach.
Jak możemy dzisiaj rozpoznać dobrych liderów? Komu powinniśmy ufać, a komu nie?
Powinniśmy ufać przywódcom, którzy dobrze wykonują swoją pracę. Na przykład podstawowym zadaniem przywódców ekonomicznych jest utrzymywanie stabilności gospodarki. I to jest ich praca. Ale jeśli są oportunistami nastawionymi na osiąganie krótkoterminowych korzyści politycznych, to prędzej czy później ich wyborcy sobie to uzmysłowią. Na dłuższą metę wyborcy znajdą dobrych liderów, którzy służą ich interesom, a liberalna demokracja jest do tej pory najlepszym systemem to umożliwiającym. Myślę, że musimy mieć mniej zaufania do liderów, a więcej do wyborców, podobnie jak w biznesie. Potrzebujemy mniejszego zaufania do liderów biznesu, a większego zaufania do rynków, na których klienci mówią, czego chcą.
Czyli to klient jest dyrektorem generalnym firmy, ponieważ wpływa poprzez swój portfel na to, czy przetrwa, czy też nie?
Tak, dokładnie tak.
Ale czy to nie oznacza przerzucania odpowiedzialności za realizacje Celów Zrównoważonego Rozwoju również na klientów?
W moim przekonaniu SDG (Social Development Goals – Cele Zrównoważonego Rozwoju) stanowią kopię tego, czym wcześniej były Milenijne Cele Rozwoju. Wiemy, że Milenijne Cele Rozwoju nie zadziałały. Nie wyeliminowaliśmy światowego ubóstwa i nie zrealizowaliśmy wszystkich innych celów, jakimi były wzrost średniej długości życia i edukacji oraz spadek śmiertelności. Niewywiązanie się z celów szczególnie dotknęło Afrykę – mimo że tam włożono najwięcej wysiłku, aby je osiągnąć. Prawie żaden z milenijnych celów nie został osiągnięty w Afryce. Tym samym SDG przyjmują podejście, w tym tzw. biznesowe, które już raz się nie sprawdziło. Nie widzę zatem powodu, aby teraz oczekiwać czegoś lepszego, ponieważ biznes stara się osiągnąć cele zrównoważonego rozwoju. Starania to za mało.
Co moglibyśmy robić inaczej, gdybyśmy wyciągnęli wnioski z tego, co się nie sprawdziło w wypadku Milenijnych Celów Rozwoju?
Tak naprawdę prawdziwym sekretem sukcesu i rozwoju jest po prostu dobra polityka ekonomiczna, czyli adekwatne do potrzeb wydatki na infrastrukturę, ale także polityka wspierająca rynki. Potrzebna nam jest polityka, która umożliwia opłacalne inwestowanie w przyszłość gospodarki. Efekt ten można osiągnąć poprzez niskie podatki i niekontrolowane ceny, które pozwalając rynkowi działać, zachęcają firmy do zaspokojenia potrzeb klientów. Są też zachętą dla drobnych producentów, lokalnych firm, oferujących pożądane towary, takie jak choćby kakao z Ghany czy kawa z Rwandy, pomagając ich społecznościom wyjść z ubóstwa. Bodźce rynkowe są najsilniejszą siłą w walce z biedą na świecie.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że organizacje pozarządowe i oficjalne agencje pomocowe potrzebują nowego biznesplanu, a sektor prywatny może im w tym pomóc. Czy dzisiaj również tak pan uważa?
Od dawna uderza mnie to, że organizacje niosące pomoc mogą odnieść większy sukces, jeśli działają jak biznes. A oznacza to tyle, że organizacje pozarządowe i oficjalne agencje pomocowe powinny – zamiast skupiać się na robieniu wielkich planów – przejść do działań i zaspokajać potrzeby swoich beneficjentów. Istotne jest to, aby tak jak klienci rozliczają firmy, beneficjenci również rozliczali organizacje niosące im pomoc. Dzisiaj problem polega na tym, że jeśli agencja pomocowa czy organizacja pozarządowa działa źle, beneficjenci nie mają możliwości „ukarania jej”. Nawet jeśli istnieje formalna ścieżka teoretycznie umożliwiająca złożenie skargi, to zazwyczaj nie są w stanie z niej skorzystać.
Bardziej rynkowy i demokratyczny system pomocy pozwoliłby oceniać instytucje pomocowe na podstawie ich wyników, tak by te złe zostały „wyparte” z rynku, a dobre nagradzano większymi budżetami. Ale teraz nie mamy takiego systemu. I nie jestem pewien, czy taki system kiedykolwiek zaistnieje, ale wiemy, że rynki i demokracja odgrywają tę rolę. Gdy pozwoli się im funkcjonować, może to rozwiązać te problemy bez takiej potrzeby. Tak więc pomoc nie jest tak naprawdę odpowiedzią. Odpowiedzią jest więcej rynków i więcej demokracji.
A gdybym odwróciła moje poprzednie pytanie i zapytała o to, czego biznes może się nauczyć od organizacji pomocowych, na co by pan wskazał?
Biznes może uczyć się od agencji pomocowych tego, że próba osiągnięcia celów społecznych jest mało prawdopodobna. Firmy znacznie lepiej radzą sobie z realizacją prywatnych celów swoich klientów. A jeśli chodzi o tworzenie celów społecznych, to więcej zależy od rządu, który musi je osiągnąć poprzez dostarczanie dóbr publicznych i zapewnienie stabilnych, dobrych ram motywacyjnych dla gospodarki do działania.
Gdy liderzy przekonują nas, że biznes nie jest dla pieniędzy, ale dla wyższego dobra, nie wierzy im pan?
Szczerze mnie śmieszy, jak wiele firm udaje, że robi coś więcej poza swoją działalnością podstawową. Nie ma dowodów na to, że ich działania na rzecz społeczeństwa czy środowiska zmieniają świat na lepszy.
Tekst oryginalnie ukazał się w ICAN Management Review Nr 17, październik – listopad 2022.