„To, jak sobie radzimy z ekstremalnymi sytuacjami, zależy od naszego charakteru, determinacji i uczciwości. Jeżeli mamy solidne fundamenty, kryzys nas wzmocni”. Z Rafałem Sonikiem, przedsiębiorcą, sportowcem i filantropem, rozmawia Joanna Koprowska.
Ma pan za sobą siedem ukończonych Rajdów Dakar i 45 rajdów Pucharu Świata. Poza tym sprząta pan Tatry, pomaga dzieciom, które mają trudny start życiowy, od wielu lat zarządza firmą. Mogłabym jeszcze wymieniać długo, bo ma pan wiele wcieleń. Któreś jest ulubione?
Ktoś kiedyś powiedział, że Rafał Sonik to człowiek o wielu twarzach i wszystkie są prawdziwe. To chyba największa nagroda, jaką mógłbym sobie wyobrazić. W żadnej sferze życia, w której funkcjonuję, nie jestem najlepszy. Jeśli w moim sporcie mam najwięcej tytułów, zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że motocykle to większe wyzwanie. Albo samochody. Albo Formuła 1. Jeżeli jestem dobrym ojcem, wnikając głębiej, okaże się, że są lepsi ojcowie, bo wychowują więcej dzieci.
W ten sposób można zrelatywizować każdą dziedzinę życia. Dlatego już dawno temu uświadomiłem sobie, że jeżeli chce się być spełnionym człowiekiem, nie frustrować się z upływem lat z powodu tego, że się czegoś nie osiągnęło, trzeba budować swoje życie ze starannie dobranych fragmentów składających się w pewną całość. Suma tego, czego człowiek dokona w tych obszarach, które bierze sobie za cel, stanowi o jego wartości. Jeśli połączę swoje wybory w całość, na koniec wyjdzie człowiek spełniony.
Nie mam poczucia, że jestem mistrzem życia, ale mogę się skonfrontować z każdym bez poczucia deficytu. Chętnie się nauczę od lepszego przedsiębiorcy czegoś o biznesie, a od sportowca – czegoś o sporcie. Nie czuję natomiast dyskomfortu, że mógłbym o wiele więcej i lepiej, ale mi się nie chciało.
Jak panu udaje się działać z sukcesami na tak wielu obszarach?
Uczciwie określam swoje motywacje. Jeżeli się ścigam, robię to wyłącznie dla wyniku. Jeżeli pracuję, to nie po to, żeby tylko zarobić, ale po to, by zarabiając, zrobić coś pożytecznego.
Przez wiele lat zajmowaliśmy się restrukturyzacjami upadłych zakładów przemysłowych. Mogę wymienić kilkadziesiąt przykładów firm starej ekonomii PRL, które upadły, a które my zrestrukturyzowaliśmy, np. zakłady włókiennicze w Bielsku, hutę w Dąbrowie Górniczej czy hutę w Zabrzu. Na ich miejscu powstawały głównie obiekty komercyjne, o czym decydowały cechy lokalizacji.
Najpierw robiliśmy to na rzecz firm międzynarodowych, bo nie mieliśmy dostępu do kapitału i know‑how. Później robiliśmy to w spółkach z firmami międzynarodowymi, bo udało się nam zbudować pozycję, która pozwalała nam do tych spółek wejść. W efekcie zaczęliśmy to robić na własny rachunek, bo pozyskaliśmy już know‑how i kapitał.
Wolałbym, by powstały tam nowe zakłady produkcyjne, ale akurat tak się składało, że restrukturyzowaliśmy zakłady tak stare jak miasta wokół nich. Każde to działanie było w istocie uczciwe, bo zmieniało coś upadłego, zniszczonego w coś nowoczesnego, funkcjonującego, będącego znakiem czasu. Odtwarzaliśmy trwale miejsca pracy, osnowę ludzkiego życia, przywracaliśmy zdrowie ekonomiczne. To, co było kłopotem, nagle stawało się lokalną lokomotywą.