„To komfortowa sytuacja, gdy masz wiele ciekawych możliwości i możesz wybrać, po którą sięgnąć. Ale mimo wszystko zawsze towarzyszy ci jakieś poczucie straty, gdy komuś odmawiasz lub z czegoś rezygnujesz” – o tym, jak przejąć kontrolę nad swoim życiem i pracą, jednocześnie godząc się z tym, że nie wszystko można kontrolować, opowiada Greg McKeown, autor kultowego Esencjalisty. Rozmawia Joanna Koprowska.
Greg McKeown to ekspert od upraszczania rzeczy, które zbytnio sobie komplikujemy. W swojej książce Esencjalista przybliżył sposoby pozwalające odzyskać kontrolę nad wyborami dotyczącymi sposobu gospodarowania naszym cennym czasem i energią. Jego druga publikacja To proste podpowiada, jak bez wysiłku robić to, co ważne, a także rozprawia się z mitem, że tylko ciężka praca popłaca. Autor poczytnych książek dla liderów czytelnikom „ICAN Management Review” opowiada o swoich doświadczeniach życiowych, wypaleniu i higienie pracy.
Joanna Koprowska: Przekonałeś się na własnej skórze, że łatwiej jest pisać książki o idealnym życiu, efektywnej pracy i dobrym nastawieniu, ale zdecydowanie trudniej tak żyć. Jako autor Esencjalisty postawiłeś sobie wysoko poprzeczkę i jak sam przyznałeś w swojej drugiej książce To proste, nie udźwignąłeś tego ciężaru. Stałeś się ofiarą wypalenia. Nie każdy ma odwagę przyznać się do takiego doświadczenia. Co doprowadziło cię do tego stanu i dlaczego zdecydowałeś się tym podzielić ze swoimi czytelnikami?
Greg McKeown: Aby działać według prawideł esencjalizmu, zrezygnowałem z szybkiego napisania kolejnej książki mimo nacisków wydawcy. Porzuciłem też pomysł stworzenia firmy szkoleniowej. Odrzuciłem wiele innych ciekawych propozycji, ponieważ jako promotor prostoty nie chciałem zbytnio komplikować sobie życia. Poza tym jestem ojcem czwórki dzieci. One zaczęły dorastać. Wraz z żoną postanowiliśmy, że zorganizujemy im domowe nauczanie, bardzo się zaangażowaliśmy w ich edukację i wychowanie, co – jak każdy rodzic wie – jest czasochłonne. Jednocześnie dużo podróżowałem, by promować Esencjalistę. Starałem się przy tym zawsze zabierać ze sobą jedno z dzieci, byśmy mogli spędzić razem czas.
To komfortowa sytuacja, gdy masz wiele ciekawych możliwości i możesz wybrać, z której skorzystać. Ale mimo wszystko zawsze pojawia się poczucie straty, gdy komuś lub czemuś odmawiasz. Bo ja naprawdę chciałbym robić te wszystkie ciekawe rzeczy. W moim życiu zawsze dużo się działo, mimo asertywnej postawy, i powoli doszedłem do wniosku, że zaczyna brakować w nim czasu na chwilę wytchnienia. Ciągle tylko pracował i spałem, pracowałem i spałem. Na nic więcej nie miałem siły i czasu. Praca dominowała, a rosnący zakres odpowiedzialności zaczął mnie przytłaczać. Miałem za dużo na głowie.
I wtedy moja córka nagle bardzo się rozchorowała. Akurat podróżowałem, gdy zadzwonił syn. Wyglądał na bardzo zaniepokojonego, a gdy odwrócił kamerę zobaczyłem, że córka leży na podłodze, ma atak, a żona udziela jej pierwszej pomocy. Od razu zmieniłem wszystkie plany, żeby jak najszybciej dotrzeć do domu. Poczułem, jakbym stanął na krawędzi przepaści. Ta jedna sytuacja sprawiła, że dotarło do mnie to, co podświadomie wiedziałem.
Dobrze rozumiem, że uznałeś tę sytuację za znak ostrzegawczy, sygnał, że czas przestać tyle pracować?
Tak, to był znak. Wiele rzeczy stało się nieważnych, zniknęły jak za pstryknięciem palców. Ale problem pozostał, bo chociaż pozbyłem się wszystkich nieistotnych zadań, wciąż miałem do zrobienia więcej, niż byłem w stanie udźwignąć. Czułem wyczerpanie, wypalenie i przygnębienie. Ewidentnie miałem trudności z byciem wzorem esencjalisty i życiem zgodnym z tym, czego nauczałem. Czułem się jak masło rozsmarowane na zbyt dużej kromce chleba.
Rozwiązanie polega nie na tym, aby starać się dziesięć razy bardziej, lecz znaleźć lepszy, mądrzejszy, a nawet dziesięć razy łatwiejszy sposób na życie.
Co pomogło ci wyjść z wypalenia?
Gdy moja córka zachorowała, chciałem jej poświęcać czas, nie rezygnując z większości zobowiązań związanych z promowaniem esencjalizmu. Początkowo pomyślałem, że wystarczy to robić kosztem snu. Zacisnąć zęby i wytrzymać. Tymczasem rozwiązanie polega nie na tym, aby starać się dziesięć razy bardziej, lecz znaleźć lepszy, mądrzejszy, a nawet dziesięć razy łatwiejszy sposób na życie. Zamiast pytać się: „Jak mogę ciężej pracować, aby uzyskać lepsze wyniki?”, zastanówmy się: „Jak mogę bez wysiłku uzyskać lepsze wyniki?”. Sama zmiana tego pytania potrafi zdziałać cuda.
W swojej książce piszesz, że taka zmiana perspektywy pomogła ci w wielu kwestiach i m.in. sprawiła, że polubiłeś regularne rozmowy z żoną o domowym budżecie.
Moja żona od lat chciała, żebyśmy spotykali się przynajmniej raz w tygodniu, by przedyskutować rodzinne finanse. Te spotkania były dla mnie torturą. Chciałem je po prostu odbębnić i mieć święty spokój. Po jakimś czasie zaczęliśmy się zastanawiać, co moglibyśmy zrobić, by te spotkania były dla mnie łatwiejsze. Zaczęliśmy eksperymentować i robić z naszych przeglądów finansowych nowego rodzaju doświadczenie. Włączyliśmy ulubioną muzykę, przygotowaliśmy dobre jedzenie, dowcipkowaliśmy. Potraktowaliśmy je bardziej jak randkę niż prozaiczny obowiązek.
Wszyscy mamy ważne czynności do wykonania, których nie podejmujemy systematycznie, ponieważ budzą naszą niechęć. Mogą to być ćwiczenia fizyczne, kwestie finansowe, zmywanie naczyń po obiedzie, odpowiadanie na e‑maile lub wiadomości głosowe, udział w zebraniach lub budzenie nastolatka do szkoły. Nie każda czynność jest przyjemna. Ale możemy sprawić, by taką się stała. Dlaczego mielibyśmy znosić z trudem ważne czynności, skoro możemy się nimi cieszyć? Po kilku modyfikacjach spotkania o budżecie stały się czymś w rodzaju naszego rytuału, który bardzo polubiłem.
Tę samą zasadę możemy zastosować w wypadku naszej pracy?
Jak najbardziej. Wszystko, co robisz, może być trudniejsze lub łatwiejsze. Niestety, ludzie zbyt często oddzielają pracę od trywialnej zabawy. Najpierw pracują ciężko, a potem chcą się ostro bawić. Tymczasem wcale nie musimy rozdzielać spraw przyjemnych od nieprzyjemnych, ale ważnych. Ta fałszywa dychotomia zwraca się przeciwko nam. Gdy uznamy niezbędne czynności za żmudne, mamy skłonność odkładać je na później lub w ogóle unikać. A do tego dochodzi poczucie winy z powodu tego, co powinniśmy robić, a czego unikamy, które odbiera nam radość doświadczeń. Oddzielenie ważnej pracy od zabawy sprawia, że życie staje się trudniejsze, niż powinno być.
Ale brzmi jak coś trudnego do przepracowania, bo wkraczamy na grunt przekonań.
Na początek zachęcam do pracy nad nimi. Dlatego nim przejdziesz do działania, warto zrobić pauzę i zapytać się: „Czy można to osiągnąć bez wysiłku? Czy jest na to łatwiejszy sposób?”. Zadaj to proste pytanie i pozwól, aby twój mózg szukał rozwiązań jak Google.
A co się stanie, jeśli zadam złe pytanie?
Otrzymasz złą odpowiedź. Jeśli zapytasz: „Jak mogę ciężej pracować, aby to zrobić?”, twój mózg podpowie ci, byś po prostu popracowała nad czymś 10 godzin więcej. Da ci odpowiedź na to źle postawione pytanie, ale ona doprowadzi cię na skraj wyczerpania. Ale jeśli zapytasz się, jak można to zrobić bez wysiłku, nagle przyjdą ci na myśl nowe pomysły. Szybko się przekonasz, że jest lepszy, prostszy i niegrożący wypaleniem sposób, który zagwarantuje ci kilkukrotnie lepszy wynik.
Przyznaję, że to kusząca obietnica. Natomiast statystyki są niepokojące, ponieważ wypalenie dotyczy coraz większej liczby osób. Z badań ICAN Research wynika, że około 75% polskich menedżerów i pracowników odczuwa skutki dużego tempa pracy i czuje się wypalonych. Muszą coraz więcej pracować, są przytłoczeni liczbą priorytetów i ciągle zajęci, ale nieproduktywni. Co warto zmienić w sposobie, w jaki pracujemy?
Istnieją różne przyczyny wypalenia. Jednym z nich jest spędzanie zbyt dużo czasu na pracy, zbyt mało odpoczynku. Drugim – robienie zbyt wielu rzeczy, które nie dają satysfakcji. Ale jest jeszcze trzeci powód, o którym tak naprawdę nie mówię w moich książkach, a mianowicie izolacja społeczna, której doświadczyliśmy. Ona też powoduje wypalenie. Wcale nie dlatego, że pracujemy za dużo, ale dlatego, że pracujemy samotnie.
Pandemia jeszcze bardziej skomplikowała możliwość oddzielenia życia prywatnego od zawodowego. Zniknęła wręcz ta ostatnia granica między pracą a domem. Ludzie cały dzień siedzą w tym samym miejscu, wciąż pracują, coś przekąszą i znowu wracają do pracy. Dzień pracy nigdy się nie kończy. Pokusa, by coś jeszcze zrobić, jest zbyt wielka. Smartwatch każdego pracoholika pokazuje, że w ciągu dnia zrobił raptem 300 kroków. Próby wprowadzenia bardziej higienicznego trybu pracy często spełzają na niczym. A krótkie przerwy nie zapewniają regeneracji. Do tego dochodzi deficyt snu i ograniczony kontakt z innymi ludźmi.
Trudno się wyrwać z tego cyklu. Ale można zrobić coś od razu, co zadziała. Proponuję robienie list to do z kilkoma zadaniami, które danego dnia zamierzamy wykonać. A kiedy już się z nimi uporamy, skończyć pracę…
Jednak nie żyjemy w próżni, sama nieraz się przekonałam, że plany wyglądają ładnie w moim notatniku, a potem coś mnie zaskakuje, muszę zmienić priorytety. Co w takim wypadku?
Po pierwsze, kiedy sporządzasz listę rzeczy do zrobienia, musisz się zdecydować tylko na kilka zadań, ponieważ lepiej z góry założyć, że zdarzy się coś niespodziewanego. Jeśli upchasz na swojej liście za dużo rzeczy, nie dasz rady zmierzyć się z nowymi wyzwaniami. Na mojej liście są zazwyczaj trzy zadania, które uważam na dany dzień za naprawdę ważne. Nigdy więcej niż sześć.
Po drugie, musisz umieć skończyć dzień pracy. Jeśli zrealizujesz rzeczy z listy, nie możesz robić kolejnych dziesięciu. Po prostu skończ pracę. Na samym początku pandemii wprowadziłem zasadę, że kończę pracę o 17.00. Przyzwyczajenie się do tego nie było łatwe, ale bez tego zatracałbym się w pracy.
Poza tym w moim kalendarzu zawsze uwzględniam czas bez spotkań i rozmów telefonicznych. Takie ciche godziny, kiedy nikt mi nie przeszkadza. To czas, kiedy spotykam się z samym sobą, pozwalający mi złapać trochę wytchnienia i dystansu do spraw. Dzięki temu nie czuję się tak wyeksploatowany.
Ważne jest zrobienie pierwszego kroku. Dużo osób martwi się o setny krok, więc nawet nie zaczyna. Myślą o tym, co się stanie potem, co pomyślą o nich inni, jak sobie poradzą z rozwojem sytuacji.
Dzisiaj wiele osób chce robić dużo, nie brakuje im pomysłów na kolejne kampanie, produkty, inicjatywy, ale często brakuje im czasu, motywacji czy samozaparcia. Albo ten cel po drodze gdzieś gubią, bo przytłacza ich liczba możliwości. W rezultacie wiele ciekawych pomysłów pozostaje w głowach autorów, bo są przytłoczeni ich nadmiarem, skalą, odpowiedzialnością. Masz jakąś receptę na to, by z fazy planowania przejść do działania?
Przede wszystkim ważne jest zrobienie pierwszego kroku. Dużo osób martwi się o setny krok, więc nawet nie zaczyna. Myślą o tym, co się stanie potem, co pomyślą o nich inni, jak sobie poradzą z rozwojem sytuacji. Albo sądzą, że nie wiedzą, jak się do czegoś zabrać. A wszystko, co mogą zrobić, to wykonać minimalnie satysfakcjonujące zadanie. Czy możesz przybliżyć tę koncepcję? Dziś ze świecą szukać osoby, która nie kojarzy Netflixa. Trudno wręcz uwierzyć, że ta platforma mogłaby w ogóle nie istnieć, gdyby Reed Hastings nie został obciążony przez lokalną wypożyczalnię kaset wideo karą za zgubienie taśmy z filmem Apollo 13. To zdarzenie skłoniło go do zastanowienia się, czy nie można by wymyślić lepszego sposobu wypożyczania filmów. Ale jego wizja wybiegała w przyszłość, ponieważ jeszcze wtedy w wielu domach nie było łączy internetowych zdolnych do transferu ogromnej ilości danych tworzących plik filmowy. Wiedział jednak, że za 10–20 lat infrastruktura się rozwinie i filmy uda się dostarczać w czasie rzeczywistym na komputery i telewizory odbiorców. Mógł zdecydować o tym, że poczeka. Mógł też zacząć od rozpisania wieloetapowego, wieloletniego planu działania. Mógł zacząć od sformułowania prognozy dotyczącej tego, kiedy szybkość przesyłu danych przekroczy szybkość ciężarówki pocztowej pędzącej autostradą, napisania kilku biznesplanów opisujących różne scenariusze rozwoju firmy, zbadania dziesiątek lub setek zmiennych.
Tymczasem wraz ze współzałożycielem swojej firmy, Markiem Randolphem, poszli do sklepu płytowego w Santa Cruz i kupili używany kompakt. Następnie wysłali go na adres Hastingsa, a kiedy przesyłka dotarła do Reeda w jednym kawałku, partnerzy postanowili zrobić kolejny krok. Projekt był ambitny i długoterminowy. Współzałożyciele wiedzieli jednak, że ma to być serwis streamingowy o globalnym zasięgu, dysponujący ogromną biblioteką treści (taki jaki dziś znamy) – ale zamiast tworzyć złożoną, szczegółową mapę dojścia do tego celu, Hastings i Randolph wykonali śmiesznie prosty pierwszy krok, żeby się dowiedzieć, czy w ogóle warto wykonywać drugi. Wysłanie sobie jednej płyty okazało się najprostszym, najbardziej oczywistym sposobem na wdrożenie pomysłu w życie.
Reguła pierwszego kroku bardzo mi pomaga. Mam wiele wielkich wizji i marzeń, co bywa przytłaczające. Dlatego swoje pomysły staram się sprowadzać do pytania: „Jaki powinien być pierwszy krok i jaki minimalny wysiłek muszę wykonać, by przybliżyć się do mojego celu?”. Potem robię ten krok i czekam na to, co się stanie. Obecnie pracuję nad nową książką o tym, jak się komunikować, negocjować i rozwiązywać konflikty. Mam wizję wspólnego spotkania największych budowniczych światowego pokoju, którzy podzielą się swoją wiedzą. Jednym z nich jest prezydent Jimmy Carter. Gdy w pewien niedzielny poranek o nim pomyślałem, zastanowiło mnie, gdzie on mieszka, bo podobno nie zmienił adresu od 1961 roku. Szybko przejrzałem informacje o nim, a 10 minut później rozmawiałem z nim przez telefon. Tak więc w ciągu 10 minut udało mi się porozmawiać z laureatem Pokojowej Nagrody Nobla. Możesz poczekać cztery lata i o czymś tylko myśleć. Możesz też zrobić coś małego i albo stracić 10 minut, albo coś zdziałać. Wybór należy tylko do nas. Pewne jednak jest to, że aby odnieść w czymś sukces, trzeba to zrobić.
Czasami jednak robimy coś wbrew sobie. Sam się do tego przyznajesz, bo w swoich książkach dużo piszesz o własnych błędach i złych decyzjach. Najbardziej zapadła mi w pamięć ta, gdy brałeś udział w spotkaniu biznesowym, kiedy twoja żona była w szpitalu z nowo narodzoną córką. W Polsce niewiele mówimy o naszych błędach. Myślę, że to dla wielu osób temat tabu. Czy twoim zdaniem liderzy powinni otwarcie się przyznawać do swoich potknięć?
To zależy od tego, czego chcą. Jeśli chcą sprawiać wrażenie nieosiągalnych, nieomylnych i omnipotentnych, nie muszą. Ale wtedy stracą na autentyczności. Każdy ma na swoim koncie błędy. Jeśli nie uznajesz swoich, po prostu tworzysz dystans między sobą a innymi. To fałszywy obraz osoby, który ludzie zauważają. Liderzy zyskują więcej, gdy są otwarci i dzielą się swoimi rozterkami. Ale to wymaga odwagi, bo trzeba zdjąć maskę, pokazać słabą stronę, odsłonić się przed innymi i wystawić na ich ocenę.
Nie jestem dumny z tego, że kiedy żona leżała w szpitalu z kilkugodzinnym noworodkiem, pojechałem na spotkanie służbowe. Po jego zakończeniu kolega powiedział, że przedstawiciele klienta na pewno docenią moją decyzję. Ale wyraz ich twarzy nie świadczył o szacunku. Wręcz przeciwnie, można z nich było wyczytać to samo pytanie, które sobie zadawałem: „Co on tutaj robi?”. Zgodziłem się na udział w spotkaniu tylko po to, żeby zadowolić współpracowników, ale w ten sposób skrzywdziłem rodzinę, zadałem kłam swoim przekonaniom, a nawet nadwyrężyłem relację z klientem. Po dłuższym zastanowieniu się doszedłem do ważnego wniosku: jeżeli sam nie ustalisz priorytetów w swoim życiu, ktoś inny zrobi to za ciebie.
Muszę zadać ostatnie pytanie nawiązujące do podtytułu twojej książki. Jak możemy ułatwić sobie robienie tego, co najważniejsze?
Warto pamiętać o pewnej zasadzie: jeśli skupisz się na tym, czego ci brakuje, stracisz to, co masz. Jeśli skupisz się na tym, co masz, zyskasz to, czego ci brakuje. To jedna z najważniejszych idei, z którą kroczę przez życie, które ogólnie uważam za cierpienie. Tego się nauczyłem. Życie to cierpienie. Nie ma znaczenia, jak bardzo cierpisz, zawsze możesz pogorszyć swoją sytuację. Wystarczy, że zaczniesz narzekać na swój los i skupisz się na tym, czego nie możesz kontrolować. W takim wypadku twoje cierpienie może już nigdy nie zniknąć, a ty staniesz się nieszczęśliwą wersją siebie.
Zatracanie się w cierpieniu i narzekaniu to droga donikąd, ale bardzo kusząca. Sam miałem taką pokusę, gdy zachorowała moja córka, której nikt nie potrafił zdiagnozować. Była wówczas na skraju śmierci. Cierpieliśmy. Mogliśmy przecież zareagować w sposób, który zniszczyłby nas, nasze małżeństwo, naszą rodzinę. Zamiast tego intensywnie myślałem o tym, za co mogę być wdzięczny. Jeśli skupisz się na tym, co idzie dobrze, od razu poczujesz się lepiej, zyskasz trochę energii i lepszą perspektywę. Pojawiają się pomysły, jakie działania możesz podjąć.
Bez względu na to, co ci się w życiu przydarza, jakie trudności napotykasz, jakie cierpienie odczuwasz, bez względu na to, jak poważne to są sprawy, bledną w porównaniu z siłą, którą masz w sobie, by dokonać wyboru dalszej drogi. Angielskie słowo now, czyli „teraz”, wywodzi się z łacińskiego sformułowania novus homo, które oznacza „nowego człowieka” lub „człowieka nowo uszlachconego”. Przesłanie jest jasne – każda nowa chwila to dobry moment, by zacząć od nowa. Szansa na dokonanie nowego wyboru.