Wielu naukowców prowadzi badania z nadzieją, że ich wyniki przełożą się na rozwiązania, które mogą stać się zalążkiem innowacyjnego biznesu. Niestety, w większości przypadków efekty pracy nie wychodzą poza mury uczelni, a tylko nieliczne zamieniają się w produkt, który ma szansę zaistnieć na rynku. Jednym z tych wyjątków jest Hapling, czyli pierścień haptyczny.
Słowo „haptyczny” po raz pierwszy traiło do powszechnej świadomości w 2017 roku. Wylansowała je wówczas firma Apple, która wykorzystała w swoich smartfonach przycisk z elektromagnesem, pozwalający m.in. na regulację siły nacisku. Przycisk haptyczny zastąpił charakterystyczny do tej pory dla urządzeń tej marki okrągły mechaniczny przycisk na dole ekranu. Trzy lata później popularne stały się zegarki z funkcjonalnością haptyczną, która pozwalała na używanie tzw. płaskich dzwonków wibracyjnych w alarmach i powiadomieniach.
To były pierwsze jaskółki zwiastujące pojawienie się rozwiązań haptycznych w ogólnodostępnych urządzeniach. Teraz nadszedł czas na kolejny krok i liczę, że będzie nim mój pierścień haptyczny – Hapling – będący połączeniem mechaniki, elektroniki i zaawansowanego oprogramowania. Całość ma formę lekkiej i inteligentnej biżuterii. Pierścień śledzi ruchy i bodźce z otoczenia, przekazując je mechanoreceptorom w naszej skórze, które są wrażliwe na nacisk, wibracje i naprężenia mięśni. Symuluje więc wrażenia dotykowe, uzupełniając rzeczywistość cyfrową, którą odbieramy zmysłem wzroku, o realne odczucia ciała.
Tworząc pierścień haptyczny, chciałam dostarczyć wrażeń dotykowych ludziom odwiedzającym cyfrowy świat. Codziennie obserwuję wyścig producentów zestawów VR (wirtualna rzeczywistość), które już nie przypominają ciężkich hełmów tylko zwykłe okulary przeciwsłoneczne. I jestem przekonana, iż rozwój interakcji użytkowników z wirtualną rzeczywistością będzie w najbliższych latach stale przyspieszać.
Ale przecież poza wzrokiem i słuchem mamy również inne zmysły, których nie przenieśliśmy jeszcze do świata wirtualnego. Byłoby bardzo miło móc podczas wirtualnych konferencji przybić sobie piątkę, uścisnąć dłoń i poczuć swoją obecność. Ale VR to dla wielu osób nie tylko spotkania i konferencje, lecz codzienność. Już 4 mln użytkowników na świecie pracują każdego dnia zdalnie w metawersum. Wśród nich są np. pracownicy Accenture, Facebooka, HP i dołączają do nich kolejne firmy. Obserwując ten trend, dostrzegłam zapotrzebowanie na nowe narzędzia do pracy i interakcji z treściami cyfrowymi.
Zauważyłam, że najlepiej oceniane są pomysły tych osób, które się nie boją robić rzeczy po swojemu i które są pewne sukcesu swojego pomysłu.
Jednocześnie mam świadomość, że technologie takie jak odzież czy rękawice haptyczne, choć rozwijają się bardzo intensywnie, w najbliższym czasie mają niewielkie szanse na wejście do masowej produkcji ze względu na specyficzne bariery, takie jak np. problemy z higieną podczas ich użytkowania czy zbyt krótki czas życia ich baterii. Wyzwanie polegało więc na tym, by stworzyć takie urządzenie, w którym użytkownik mógłby chodzić cały dzień. Właśnie w ten sposób zrodził się pomysł na pierścień haptyczny. Choć sama idea inteligentnej biżuterii nie jest nowa, bo wcześniej przez wiele lat była ona promowana jako gadżet służący do realizacji płatności zbliżeniowych, to uznałam, że warto skupić się na dalszym jej rozwijaniu. Szczególnie, że według badań, które prowadziłam już od 2019 roku, takie rozwiązanie podoba się użytkownikom.
Podstawy badawcze
Geneza moich prac nad technologią haptyczną sięga jednak czasów przed rokiem 2019. Po ukończeniu studiów magisterskich dostałam stypendium im. Marii Curie, które pozwoliło mi rozpocząć studia doktoranckie na Uniwersytecie w Birmingham. Badałam wówczas interakcje użytkowników z płaskim interfejsem i zastanawiałam się, co można zrobić, by doświadczanie świata wirtualnego stało się dla nas bardziej realne. To był intensywny okres pracy badawczej, podczas którego współpracowałam z siedmioma różnymi ośrodkami zajmującymi się technologiami haptycznymi w całej Europie: Université Catholique de Louvain, Goeteborgs Universiteit, Swansea University, Scuola Universitaria Professionale Della Svizera Italiana, Université Pierre et Marie Curie, Université des Sciences et Technologies de Lille I, STMicroelectro- nics i Metec Ingenieur AG.
Po obronie pracy doktorskiej chciałam jak najszybciej trafić do biznesu, by dowiedzieć się, które z technologii, jakimi się zajmowałam, mają szansę stać się częścią naszej codzienności. Zaczęłam więc pracę w brytyjskiej firmie, która zajmowała się właśnie haptyką. Przez prawie dwa lata obserwowałam, w jaki sposób projektuje się rozwiązania dla segmentów automotive, social media i telekomunikacja. Wtedy też zrozumiałam, że dla przeciętnego użytkownika ta technologia nadal jest niedostępna i wciąż ma wiele wad.
Z moich badań rynku wynikało, że Polska w tamtym czasie była „haptyczną czarną dziurą”. W całym kraju tą technologią zajmowały się tylko dwie studentki z Akademii Górniczo‑Hutniczej. Gdy uświadomiłam sobie, że znalazłam niszę na rynku, mój projekt badawczy postanowiłam przerobić na model biznesowy. Przygotowałam 30‑stronicową prezentację zawierającą projekt produktu i wizję firmy. Mając opracowaną ideę biznesową i skonsultowaną z ekspertami analizę rynkową, wiedziałam, że największym ryzykiem w całym projekcie jest czas. Nie miałam wątpliwości, czy uda się to zrobić, kwestią otwartą było jedynie to, ile będzie trwać opracowanie technologii produkcji i czy mnie ktoś nie wyprzedzi.
Niestety, na polskich uczelniach wciąż słyszałam, że „tego się nie da, nie można, to się nie opłaca”. Przy odmowie często padał argument mojego wieku i zbyt małego doświadczenia. Odwiedziłam więc kilka spółek w Warszawie, którym, owszem, podobał się sam pomysł, ale chciały, by ktoś inny został kierownikiem projektu. To mnie nie satysfakcjonowało. Któregoś dnia w jednym z inkubatorów start‑upowych zauważyłam, że najlepiej oceniane są pomysły tych osób, które się nie boją robić rzeczy po swojemu i które są pewne sukcesu swojego pomysłu. Postanowiłam wówczas znaleźć inżynierów, którzy byli gotowi pracować ze mną na własną rękę. Tak powstało Haptology.
Środki na rozwój
Razem z nowymi współpracownikami zaczęliśmy od ewaluacji pomysłu i zidentyfikowania ewentualnych barier technologicznych. Rozwój produktu według naszych obliczeń wymagał zainwestowania ponad 5 mln zł. Trafiłam wówczas na grant Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, do którego założeń nasz pomysł idealnie pasował i który miał szansę zapewnić środki na tak wysoko ryzykowny projekt, jakim Hapling był na początku.
Nie udałoby się jednak bez aniołów biznesu, bo tylko i wyłącznie dzięki ich intuicji technologicznej byliśmy w stanie pozyskać środki na wkład własny, który był konieczny do pozyskania grantu z NCBR. Nasi partnerzy od samego początku wierzyli, że mamy szansę zdeklasować konkurencję i nie próbowali narzucić nam swojej wizji produktu. A warto dodać, że wówczas temat metawersum nie był jeszcze tak popularyzowany jak obecnie. Na dobrą sprawę zaistniał dopiero rok później, kiedy Facebook zmienił nazwę na Meta, a Zuckerbergowi udało się przebić z tą koncepcją świata wirtualnego do powszechnej świadomości. Ja już rok wcześniej przekonywałam inwestorów, że coś takiego jak metawersum wkrótce na dobre zaistnieje i będzie czymś wielkim. Moje szczęście w pozyskaniu inwestora polegało na tym, że trafiłam na kogoś, kto już wtedy widział dokładnie to co ja. Spółkę założyliśmy na początku 2020 roku. W poniedziałek, trzy dni później, ogłoszono pierwszy lockdown.
Muszę przyznać, że nie dopuszczałam myśli, że nie dostaniemy grantu, dlatego zależało mi na kontynuowaniu pracy nad projektem. Niezależnie od lockdownu. Po dwóch miesiącach niepewności, w maju 2020 roku, zaczęliśmy pracować dalej, tym razem już w formie zdalnej. W czerwcu 2020 roku Haptology otrzymało finansowanie Narodowego Centrum Badań i Rozwoju.
Start w cieniu lockdownu
Pandemia nie pozbawiła nas ani energii, ani zapału. Wydaje mi się, że start‑up technologiczny jest pewnym rodzajem stanu umysłu, który bardzo długo pozwala utrzymać pozytywne nastawienie, bo regularnie zapewnia dawkę endorfin. O utrzymanie tego pozytywnego nastawienia dbaliśmy, m.in. codziennie się ze sobą spotykając. Pomógł nam też czarny humor, dużo żartowaliśmy z tego, kogo dzisiaj zamkną, a kto utknął w jakimś dziwnym miejscu na kwarantannie. Poza tym intensywna praca nad projektem tak nas pochłonęła, że żyliśmy trochę poza pandemiczną rzeczywistością.
Nie bez znaczenia był też fakt, że mieliśmy ogromną poduszkę bezpieczeństwa, którą było finansowanie. Dzięki temu nikt nie musiał się martwić, że zostanie zwolniony z dnia na dzień albo że nie mamy klientów. To pomogło nam przejść w miarę suchą stopą przez pandemię. Jedyną rzeczą, która nas w tamtym czasie dotknęła, były ciągłe opóźnienia w fabrykach i u dostawców oraz problemy z dostępnością komponentów. Jednym z przykładów są mikrokontrolery MPU (zawierające żyroskop i akcelerometr) służące określeniu pozycji całego urządzenia w trójwymiarowej przestrzeni. Nagle z katalogu 60 takich elementów u producentów zostało do wyboru jedynie 10, z których wszyscy w branży musieli korzystać. Tuż przed zamknięciem listy komponentów, z których składa się urządzenie, dowiedzieliśmy się, że trzy z nich zostaną wycofane z rynku. Mieliśmy szczęście, że był to jeszcze moment, kiedy mogliśmy wprowadzić zmiany w projekcie produktu i dzięki temu uniknęliśmy ogromnych kosztów i opóźnień.
W czerwcu 2021 roku mieliśmy gotowe funkcjonalne urządzenie, które wtedy nie było jeszcze pierścieniem, ale bransoletą. Po paru miesiącach udało nam się dopracować technologię tak, by to, z czego wcześniej składała się bransoleta, mieściło się do główki pierścionka. Należy pamiętać o tym, że aby cała elektronika zmieściła się w środku, potrzebowaliśmy własnych, dostosowanych komponentów. Największą przezkodą w miniaturyzacji, czyli procesie zmiany skali urządzenia z kilku pudełek do maleńkiego pierścionka, były koszty produkcji komponentów o niestandardowych wymiarach. Ostatecznie w listopadzie 2021 roku oficjalnie mogliśmy złożyć patent, co było kluczowe, by móc pokazać światu urządzenie. Po raz pierwszy zrobiliśmy to na WebSummit w Lizbonie w 2021 roku.
W tym roku gotowych do testów jest już kilkaset sztuk pierścieni haptycznych. Nawiązujemy więc współpracę z różnymi partnerami w poszukiwaniu możliwości wypróbowania naszej technologii w nowych segmentach rynku. Budujemy też zaplecze software’owe, bo Hapling jest urządzeniem, mającym zdolność rozpoznawania gestów i łączenia ich z danymi ze zintegrowanej biblioteki wrażeń sensorycznych, które można dodać do właściwie każdej treści graficznej. Zależy nam, by umożliwić testy jak największej liczbie osób, ponieważ to pozwoli zebrać informacje niezbędne do opracowania komercyjnej wersji Haplingu. Na razie testujemy Hapling wśród osób z branży medycznej, gamingowej, ale i wśród ludzi zajmujących się szkoleniami. Weryfikujemy też jego możliwości w sterowaniu sprzętem IoT oraz zastosowanie w metaversum commerce, czyli to, jak sprawdzi się w sklepach działających w metawersum.
Projekt realizowany w ramach grantu dobiega końca. Wszystko, do czego się zobowiązaliśmy, udało się osiągnąć. Razem z grantem kończy się najbardziej ryzykowna część projektu, czyli sfinansowanie technologii. Przeprowadziliśmy wiele testów wśród użytkowników, wiemy, jak korzysta im się z produktu, za co go cenią, a co wymaga dopracowania. Uważam, że to wszystko musiało się odbyć, zanim zaczęliśmy inwestować w marketing. Kolejny etap to skalowanie produkcji do poziomu 50 tys. sztuk rocznie, sprzedawanych na całym świecie. Mamy zatem sprawdzony produkt, który z akademickiego laboratorium udało nam się wprowadzić na rynek.
Zależy nam, by umożliwić testy jak największej liczbie osób, ponieważ to pozwoli nam zebrać z rynku informacje niezbędne do opracowania finalnej, komercyjnej wersji Haplingu.
Siła zespołu
Patrząc teraz z perspektywy zakończonego już etapu, uważam, że kluczowe dla rozwoju projektu było zbudowanie sprawnego i zaangażowanego zespołu. Z rekrutacją osób, które będą tworzyć nową technologię, jest trochę jak z rekrutacją astronautów do misji kosmicznej. Nikt nie wie, czego się spodziewać, trzeba być gotowym na wszystko. Kompetencje ludzi, których szukałam i szukam, muszą być rozległe. Muszą oni umieć poruszać się nie tylko w swojej wyspecjalizowanej dziedzinie, ale także w innych, by łączyć różne aspekty technologii, które się przenikają. Dlatego zawsze jestem osobiście obecna na rekrutacji i mam decydujący głos co do tego, kto ostatecznie do zespołu trafi. W pierwszej kolejności znaczenie mają kwalifikacje – nie dublujemy kompetencji w ramach zespołu, co jest moim strategicznym wyborem. Drugim ważnym czynnikiem jest tzw. chemia z zespołem, a trzecim – gotowość do rozwoju. Nawet geniusz, który umie wszystko, ale nie rozumie się z pozostałymi pracownikami, nie będzie mógł w pełni wykorzystać swojego potencjału.
Warto tu też obalić mity, że praca w start‑upie to leżenie na pufie lub bujanie się w hamaku, a w tym czasie barista podaje sojowe latte. Nic bardziej mylnego! Tak naprawdę bliżej nam do drużyny strażackiej, która zawsze musi być gotowa ugasić jakiś pożar. Pracujemy zgodnie z zasadami scrum, czyli w oparciu o metodyki zwinne zgodne z manifestem agile, gdzie zakres pracy planowany jest na dwa tygodnie do przodu. Każdy z pracowników sam ustala, co będzie robił w tym czasie i jakie efekty ma przynieść jego praca. Zdarzały się osoby, którym ten system nie odpowiadał, więc odeszły. Niektórzy ludzie potrzebują nudy i rutyny, a tutaj nudy nie ma nigdy.
Uważam też, że w start‑upie, szczególnie na początkowym etapie rozwoju produktu innowacyjnego, praca zdalna jest niemożliwa. Rozmowy prowadzone, gdy przebywamy razem w firmie, pozwalają efektywniej wyjaśnić różne kwestie. Mam wrażenie, że większość problemów, które pojawiają się na styku różnych działów, można rozwiązać szybciej, gdy przez przypadek spotkamy się w kuchni. Przy pracy zdalnej tak by się nie dało.