Na cmentarzu Powązkowskim znaleźć można pewien naprawdę skromny grób. Tak się jednak składa, że stanowi on miejsce pochówku prawdopodobnie najbogatszego Polaka w historii naszego kraju – człowieka, który sam siebie za życia nazywał „rosyjskim Vanderbiltem”.
Rosyjskim, bo mimo że był narodowości polskiej, a rodzina miała olbrzymie dobra ziemskie na ukraińskim Podolu, on sam uważał się za wiernego poddanego cara Mikołaja, a największy majątek zbił na inwestycjach w Rosji. Choć wcześniej spektakularnie przepuścił całą ojcowiznę, oddając się niecnie nałogowi hazardu. W pewnym momencie stanął wręcz na skraju bankructwa, a jego długi musiał spłacić brat, w zamian za przejęcie udziału w niemałym majątku ziemskim pozostawionym przez ojca.
Fortuna toczy się kołem ruletki
I pewnie inaczej potoczyłyby się losy niesfornego Karola, gdyby nie olbrzymia wygrana. W 1909 roku w jedną noc spędzoną przy ruletce Karol rozbił bank w Casino de Monte Carlo, wygrywając ponad 2 miliony franków, czyli mniej więcej milion rubli. Za milion rubli można było wówczas nabyć 774 kilogramów złota! Z takimi pieniędzmi Karol nie musiałby robić nic do końca życia – albo i dłużej. Miał wówczas 31 lat.
Zamiast tego zaciągnął kredyty i zainwestował w akcje kijowskiego Banku Cukrownictwa, stając się wkrótce jego większościowym udziałowcem. Zysk z cukrowni zainwestował w kolejne banki. Potem w stalownie, kopalnie, towarzystwa kolejowe, naftowe i ubezpieczeniowe oraz fabryki. W interesach wyróżniała go intuicja i skłonność do ryzyka. Przez chwilę był niczym lepsza wersja króla Midasa. Czego się nie dotknął, zamieniał w złoto, ewentualnie w akcje, obligacje i żywą gotówkę.
W pewnym momencie był właścicielem 50 cukrowni oraz 12 największych banków rosyjskich, mających łącznie kilkaset fili na terenie ówczesnej Rosji. Przed wybuchem I wojny światowej produkcja jego koncernu cukrowniczego wynosiła ok. 190 tysięcy ton cukru pudru i 240 tysięcy ton cukru rafinowanego. Poza tym był właścicielem lub znaczącym udziałowcem kilku kopalni, stalowni, towarzystw kolejowych, dwóch towarzystw żeglugowych i naftowych, ośmiu fabryk przemysłu metalowego, cementowni i luksusowych hoteli w Kijowie. I podobnie jak współcześni biznesmeni, doceniając potęgę czwartej władzy, zadbał o jej przychylność, nabywając dwa wydawnictwa prasowe „Nowoje Wriemia” i „Birżewyje Wiedomosti”.
Robienie tak rozlicznych interesów nawet przy bajońskich pieniądzach nie byłoby jednak możliwe bez znajomości i stosownych koneksji. Część z nich Jaroszyński zawarł jeszcze w Monte Carlo i skrupulatnie wykorzystał w działalności biznesowej. Inne były efektem bardzo przemyślanego ruchu – utworzenia specjalnej rady, która miała wspomóc zarządzanie majątkiem Jaroszyńskiego. W skład rady wchodziło pięciu rosyjskich ministrów i dziesięciu senatorów.
Siedziba „Zarządu dóbr i interesów Karola Jaroszyńskiego” mieściła się w kijowskim Grand Hotelu. Jego właścicielem był oczywiście Karol Jaroszyński. W ten sposób rosyjski Vanderbilt upiekł dwie, a w zasadzie trzy pieczenie na jednym ogniu: zadbał o przychylność dla swoich interesów ze strony właściwych osób, uzyskał nieformalny wpływ na decyzje gospodarcze i jeszcze bardziej zacieśnił towarzyskie więzy z osobami związanymi z carskim dworem.
Rewolucyjna zawierucha
Najlepsze interesy robi się w czasie wojny. Karol Jaroszyński w czasie I wojny światowej zarobił kolejne miliony na dostawach dla carskiego wojska. W efekcie tuż przed rewolucją październikową jego osobisty majątek szacowano na 26 milionów rubli! Wiele wskazuje też na to, że Jaroszyński spodziewał się rewolucji. W książce Na skraju Imperium i inne wspomnienia jej autor, Mieczysław Jałowiecki, znający Jaroszyńskiego, wspomina, że w bezpośredniej rozmowie stwierdził on: „Na czele nowego rządu stanie Lenin, Trocki i jakiś Gruzin, którego nazwiska nie znam”.
Polak spodziewał się rewolucji, ale nie faktu, że zostanie wygrana przez bolszewików. Stracił majątek na wspomaganie „białych”. Ostatecznie stracił także wpływy i musiał salwować się ucieczką na Zachód. Przez chwilę przebywał we Francji, gdzie próbował prowadzić interesy, podejmując działania z dzisiejszej perspektywy zupełnie irracjonalne. Na przykład za 15 milionów franków płatnych w ratach kupił położony na Uralu, jak to opisano w kontrakcie, „niepodzielny majątek w Permie, stanowiący część majoratu hrabiów Stroganowów”. Za bezcen kupował także akcje rosyjskich firm. Przekonany, o czym świadczą listy do brata, że na przyszłość będzie to świetny interes.
Tym razem intuicja Jaroszyńskiego zawiodła. Ostatecznie przyjechał do Polski w 1920 roku. Może i był rosyjskim Vanderbiltem, ale zawsze czuł się polskim patriotą. Przez wiele lat wspomagał przecież Polonię w Petresburgu, a w swoich firmach chętnie zatrudniał rodaków. W 1917 nabył za milion rubli dom senatora Połowcowa, przeznaczając go na bursę dla polskich studentów. A w 1918 roku dofinansował powstanie Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, który wspierał finansowo do końca życia.
Po powrocie do ojczyzny początkowo jeszcze się jakoś Jaroszyńskiemu wiodło. Objął na przykład stanowisko doradcy finansowego Józefa Piłsudskiego, a przy okazji stworzył nowy koncern finansowy, stając się m.in. głównym udziałowcem Banku Towarowego SA w Warszawie. Po krótkim pobycie w kraju, w 1923 roku wyjechał do Rzymu. Wrócił jednak trzy lata później, bardzo schorowany i w zasadzie pozbawiony majątku. Zaczął utrzymywać się z niewielkiej renty wypłacanej przez rosyjskie banki. Ostatnie lata życia spędził w niewielkim mieszkaniu przy ulicy Smoczej. Zmarł 8 września 1929 roku na dur. Miał wówczas 51 lat i żadnej bliskiej rodziny.
<a href=>W naszym cyklu prezentujemy sylwetki polskich przedsiębiorców, którzy wyprzedzali swoją epokę, dostrzegali szanse tam, gdzie nie widzieli ich inni, oraz stosowali nowatorskie metody zarządzania, nim zostały spisane w podręcznikach.