Reklama
LETNIA PROMOCJA! Odbierz 50% rabatu na NAJWYŻSZY pakiet subskrypcji! Wersję Platinum - oferta do 15.08.2025
STRATEGIA

Jak położyliśmy fundamenty pod parkiet giełdowy

1 kwietnia 2016 27 min czytania
Wiesław Rozłucki
Jak położyliśmy fundamenty pod parkiet giełdowy

Tematyką giełdową zainteresowałem się po raz pierwszy podczas studiów na Wydziale Handlu Zagranicznego w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (obecnie Szkoła Główna Handlowa). Jeden z nauczanych tam przedmiotów poświęcony był organizacji i technice handlu zagranicznego i podczas tych zajęć wykładowca omawiał funkcjonowanie giełd towarowych. W Polsce wówczas giełdy były dla większości abstrakcją, jednak wiedza na ten temat była absolwentom SGPiS‑u potrzebna, gdyż centrale handlu zagranicznego, takie jak Impexmetal, handlowały miedzią na rynku towarowym w Londynie. W podręczniku były omawiane transakcje futures i pamiętam, że nikt na roku, łącznie ze mną, zupełnie nie miał pojęcia, na czym te transakcje miały polegać. Mnie jednak ten temat zainteresował do tego stopnia, że zacząłem szukać wiedzy o instrumentach pochodnych. Tak się w to zaangażowałem, że wkrótce stałem się ekspertem wśród studentów i nawet prymusi przychodzili do mnie, żebym wytłumaczył swoimi słowami, na czym polega rynek terminowy.

Od tej pory marzyłem, żeby zobaczyć, jak wygląda prawdziwa giełda. Gdy jeszcze w czasie studiów udało mi się w 1968 roku wyjechać za „żelazną kurtynę”, skorzystałem z nadarzającej się okazji i odwiedziłem jako turysta najpierw giełdę w Amsterdamie, a później giełdę w Londynie, która bardziej mnie przyciągała niż słynne Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud czy Tower Bridge. Wizyta na londyńskiej giełdzie stała się dla mnie przeżyciem, którego nigdy nie zapomnę. Wówczas maklerzy i dealerzy tworzyli na parkiecie niesamowity spektakl, pełen krzyków, gestów i emocji. Zacząłem rozmyślać, jak to byłoby wspaniale, gdybym mógł pracować na takiej giełdzie w Warszawie, lecz wydawało się to równie niewykonalne jak podróż na Marsa. Tymczasem moje marzenie się spełniło. Dlatego dziś, gdy występuję przed studentami, czasem pytam młodych ludzi, jakie oni mają marzenia. Gdy wysłucham mniej i bardziej poważnych odpowiedzi, zachęcam swoich słuchaczy do działania, choć przestrzegam ich, cytując stare i mądre powiedzenie: „Uważaj, o czym marzysz, bo marzenia czasem lubią się spełniać”. W moim przypadku życie okazało się co najmniej tak ciekawe, jak to sobie kiedyś wymarzyłem.

Pomóż jeśli możesz

Jednak początki mojej kariery były tak odległe od giełdowego parkietu jak ten symboliczny Mars. Po ukończeniu studiów poszedłem na studia doktoranckie i rozpocząłem pracę w Instytucie Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania Polskiej Akademii Nauk. Pracowałem w tym instytucie przez kilkanaście lat po części dlatego, że nikt ode mnie nie wymagał wstępowania do PZPR, a wszelkie alternatywne propozycje wiązały się z koniecznością posiadania książeczki partyjnej. W październiku 1989 roku przygotowywałem się do pisania pracy habilitacyjnej, gdy wicepremierem i ministrem finansów został mój rówieśnik i kolega z roku Leszek Balcerowicz. Wysłałem do niego krótki list gratulacyjny, a on równie krótko odpisał: „Dziękuję, jeśli możesz pomóc, to zapraszam”. Wówczas zacząłem się zastanawiać: może nadszedł czas, żeby wrócić do swoich pierwotnych zainteresowań? Moje życie naukowca nie było takie złe, stąd krótki list Balcerowicza postawił mnie przed bardzo trudnym wyborem – albo powrót do dawnej pasji, albo dalsza i stabilna kariera naukowa.

Gdy ministrem finansów został Leszek Balcerowicz, wysłałem do niego krótki list gratulacyjny. On równie krótko odpisał: „Dziękuję, jeśli możesz pomóc, to zapraszam”.

Poszedłem do Krzysztofa Lisa, pełnomocnika rządu do spraw przekształceń własnościowych w Ministerstwie Finansów, i od stycznia 1990 roku dołączyłem do niewielkiego wówczas zespołu jako doradca ministra finansów. Jego zastępcą odpowiedzialnym za budowę rynku kapitałowego był Grzegorz Jędrzejczak, który jest autorem ogólnej koncepcji polskiego rynku kapitałowego. Trafiłem do jego zespołu wraz z Lesławem Pagą i od razu tak się ułożyło, że ja miałem być tym odpowiedzialnym za giełdę, a Paga – za nadzór, co wpłynęło na nasze przyszłe stanowiska. We wrześniu 1990 roku, gdy ze struktur resortu finansów wyodrębniono Ministerstwo Przekształceń Własnościowych, Jędrzejczak został wiceministrem odpowiedzialnym za pion rynku kapitałowego, w ramach którego powstały dwa departamenty. Pierwszym z nich był Departament Rozwoju Rynku Kapitałowego, gdzie od początku zostałem dyrektorem. Zadaniem tego departamentu, obok prac koncepcyjnych nad kształtem rynku, było zebranie kadrowej obsady i stworzenie giełdy. Drugim departamentem, który miał się przekształcić w organ nadzoru, czyli Komisję Papierów Wartościowych, kierował Lesław Paga.

Ustalony podział ról wywołał między mną a Pagą rywalizację, która obok merytorycznych aspektów przejawiała się też w „pokojowych” zmaganiach o prestiż i pozycję. Nasze biuro było zlokalizowane w Ministerstwie Finansów, na półpiętrze, gdzie dawniej była komórka Podstawowej Organizacji Partyjnej. Od początku cierpieliśmy na brak miejsca, więc gdy przydzielono mi biurko w pokoju Jędrzejczaka, czułem się jak prawdziwy szczęściarz. Tymczasem Paga był na tyle sprytny, że ulokował się w salce konferencyjnej przylegającej do sekretariatu gabinetu Krzysztofa Lisa. W ten sposób pojawiło się wrażenie, że to również jego sekretariat i on bynajmniej nikogo z tego wrażenia nie wyprowadzał. Bardzo cenił prestiż, co dało się zauważyć w jego niezwykle eleganckim sposobie ubierania się, począwszy od szykownego garnituru, eleganckiego krawata i skończywszy na gustownej spince do tego krawata. Wyróżniał się tym na tle wielu urzędników ministerstwa, którzy nosili się skromnie, a wielu z nich po prostu chodziło w swetrach.

Jak położyliśmy fundamenty pod parkiet giełdowy

Jak położyliśmy fundamenty pod parkiet giełdowy

Mądre naśladownictwo

Ale ja również mogłem pochwalić się niezwykle eleganckim krawatem. Podczas jednego ze spotkań w Sali Lustrzanej Ministerstwa Finansów w obecności Balcerowicza i pełnego kolegium ministrów Lis referował naszą wizję polskiego rynku kapitałowego. Nagle Balcerowicz spytał, jak ma wyglądać opodatkowanie tego rynku. Gdy nikt nie mógł udzielić wyczerpującej odpowiedzi, zadał typowe dla siebie pytanie: „A jak to jest na innych rynkach?” Akurat pod tym kątem przeglądałem inne rynki i zupełnie przypadkowo byłem doskonale przygotowany na to pytanie. Dzięki temu, że udzieliłem wyczerpującej odpowiedzi, Balcerowicz był usatysfakcjonowany i nie odrzucił naszej koncepcji. Doskonale to wiedział Lis, który był tak mną zachwycony, że powiedział: „Panie kolego, ja panu kupię krawat”. Pojechaliśmy na Solec do prestiżowej firmy Marek Mieszkowski – Krawaty, mogącej pochwalić się najdłuższą historią wśród obecnych na rynku producentów krawatów i apaszek. Tam kupił mi za swoje pieniądze krawat, który mam do dzisiaj.

W ten sposób mój szef docenił, że wybroniłem zespół i wyszedłem zwycięsko z konfrontacji z Balcerowiczem. Oczywiście nie wiedziałem, że minister zada pytanie o opodatkowanie rynku kapitałowego w innych krajach, ale miałem taki zwyczaj, że każde rozwiązanie, które chcieliśmy wprowadzić, zawsze sprawdzałem pod kątem jego skuteczności i efektywności na rynkach zagranicznych. Postępowałem tak, gdyż wierzyłem, że opracowanie czegoś nowego i oryginalnego zawsze się wiąże z nieznanym ryzykiem, wynikającym z psychologii wrażliwego i nieprzewidywalnego rynku. W związku z tym najlepszą i najbezpieczniejszą receptą na sukces jest kopiowanie rozwiązań, które przetestowali inni.

Niezwykle istotne z punktu widzenia wizji polskiego rynku były częste wyjazdy na zagraniczne giełdy i spotkania z zagranicznymi praktykami. Jednym z pierwszych takich rekonesansów, w których uczestniczyłem wraz z Pagą i Jędrzejczakiem, był wyjazd do Londynu, gdzie poznaliśmy od praktycznej strony zasady działania rynku brytyjskiego i od tamtejszych ekspertów usłyszeliśmy, że możemy kopiować od nich wszelkie rozwiązania poza samym systemem rozliczeń, z którego są bardzo niezadowoleni. Potem były kolejne wizyty na giełdach, które pokazały nam, że nie wystarczy przeczytać paru książek, by stać się ekspertem. Były liczne zagraniczne opracowania na temat inwestowania na giełdzie, ale brakowało jakiegokolwiek podręcznika, jak założyć nową giełdę. Wiedzę teoretyczną dzieliła od praktyki przepaść i tylko rozmowy z praktykami mogły pomóc nam w opracowaniu optymalnej struktury rynku.

Niezwykle ciekawym doświadczeniem była wizyta w Stambule, którą pomógł nam zorganizować Bülent Gültekin, późniejszy szef Banku Centralnego i minister finansów Turcji. Giełda mieściła się w uliczce portowej na czwartym piętrze, gdzie notowania prowadzono na białych tablicach do pisania. Maklerzy wypisywali flamastrem swoją ofertę kupna lub sprzedaży, a ci, którzy chcieli skorzystać z tej oferty, skreślali ją i podpisywali, co oznaczało, że transakcja jest zawarta. Jeśli jednak ktoś złożył zlecenie i chciał je wycofać, musiał to zrobić wężykiem. Gdy opowiadałem to po powrocie, wzbudziłem powszechną wesołość, ponieważ od razu pojawiało się skojarzenie ze słynnymi słowami Jana Kobuszewskiego ze skeczu Wężykiem, Jasiu, wężykiem. Nie zmienia to faktu, że system finansowy w Turcji był budowany od podstaw i było dla nas niezwykle ciekawym doświadczeniem obserwować, jak wygląda nowy, właśnie powstający rynek na tle europejskich rynków rozwiniętych, gdzie handel instrumentami finansowymi kwitnie w różnych formach od przeszło 200 lat.

Wizyta na tureckim parkiecie i obserwacja rodzącego się rynku niesamowicie mnie zmotywowały do działania i dostarczyły mi wielu inspiracji. Po rozmowach z przedstawicielami tureckiej polityki i finansjery byłem tak entuzjastyczny i gotowy do tworzenia rynku w Polsce, że powiedziałem do Eugeniusza Sabika, młodego radcy handlowego, który się nami opiekował: „Co pan jeszcze robi w tej Turcji? W Polsce się tyle dzieje, a pan, człowiek aktywny, trudni się wożeniem gości z lotniska do ambasady i z powrotem. Niech pan wraca do Polski, bo tam się duże rzeczy dzieją!” Spotkałem go 10 lat później i przypomniał mi te słowa. Okazało się, że zaraziłem go entuzjazmem. Porzucił placówkę, wrócił do Polski i założył wytwórnię mydła. Dziś jego firma Betasoap jest nie tylko jednym z liderów na polskim rynku, ale liczy się też na rynkach zagranicznych.

Z ręki do ręki czy na koncie?

System handlu, który zaobserwowaliśmy w Stambule, był bardzo interesujący i nawet wykorzystaliśmy podobne tablice w Warszawie do kwotowań obligacji, gdy wolumen obrotu był jeszcze bardzo niewielki. Zauważyłem jednak jeszcze, że w tej portowej uliczce przed budynkiem giełdy stał tłum ludzi, którzy handlowali poza obrotem giełdowym fizycznymi certyfikatami przekazywanymi z ręki do ręki. W kamienicy naprzeciwko stali ludzie z lornetkami, patrzyli na te tablice i ustalane na nich kursy, po czym krzyczeli do ludzi na dole, co się zmienia na giełdzie, żeby ci na chodniku też znali aktualne kursy. W ten sposób zobaczyłem, jak może wyglądać nieuporządkowany handel fizycznymi papierami i jak tworzy się swojski rynek pozagiełdowy.

Jakże inne doświadczenia zebrałem, gdy dwa miesiące później wraz z delegacją poleciałem do Kopenhagi. Na duńskiej giełdzie po raz pierwszy zobaczyłem całkowicie skomputeryzowany system rozliczeń i depozytu. Jeszcze rok wcześniej handel odbywał się na fizycznym parkiecie, lecz gdy tam przyjechałem w maju 1990 roku, zobaczyłem pustą salę. Następnie pojechałem do duńskiego depozytu papierów wartościowych, gdzie jego prezes Jens Brahe wygłosił długą prezentację doskonale ilustrującą, na czym polegał zdematerializowany system depozytu i rozliczeń. Po tej prezentacji przeszliśmy do niewielkiego pomieszczenia, gdzie stał duży serwer, wielkości stołu. Jens wskazał na ten serwer i powiedział: „To jest giełda w Kopenhadze”.

Wróciłem do Polski, zastanawiając się, czy jest jakakolwiek szansa, aby u nas przyjął się taki system obrotu. Skoro Europa Zachodnia zmierza w tym kierunku, to może to jest dla nas właściwy kierunek, lepszy niż ci Turcy handlujący w portowej uliczce? Dużo nad tym dyskutowaliśmy w murach ministerstwa, zastanawiając się, czy Polacy zaakceptują zapisy na koncie zamiast fizycznych akcji lub obligacji. I wówczas znów miałem moment olśnienia – przecież już od dawna to wszyscy akceptujemy! W czasach galopującej inflacji wielu Polaków zakładało konta walutowe w banku Pekao, w różnych walutach i przecież w latach 80., gdy królowały waluty, dostawaliśmy jedynie malutkie wydruki potwierdzające często duże wkłady. I nikt się nie bał, że jak zgubi ten świstek, to od razu zginą jego pieniądze. Jeżeli większość polskich oszczędności jest w dolarach w banku, to oznacza, że ludzie mają zaufanie do elektronicznych ewidencji i wydruków z potwierdzeniami.

W ten sam sposób wyobraziłem sobie obrót akcjami. Sprzedaż nie oznaczała fizycznego przekazania papierów wartościowych, tylko zmianę stanu na kontach w specjalnym depozycie, a inwestorzy mieli otrzymać kwit będący informacją o transakcji. Niezwykle istotne jest też, iż forma zdematerializowana jest dobrym zabezpieczeniem przed fałszerstwem. Znacznie trudniej włamać się na chronione serwery depozytu, niż dopisać coś na dokumencie. A takie właśnie fałszerstwa pojawiły się w przypadku pierwszych polskich powojennych obligacji.

Gdy już udało się przekonać większość oponentów w gmachu ministerstwa do idei dematerializacji, okazało się, że taka forma papierów wartościowych była niemożliwa, gdyż była niezupełnie zgodna z prawem. Wspólnie z wybitnym prawnikiem, profesorem Grzegorzem Domańskim zaczęliśmy szukać rozwiązania tego problemu. Znaleźliśmy w Kodeksie handlowym zapis stwierdzający, że przy sprzedaży trzeba wydać akcje, ale można wydać tzw. odcinek zbiorczy, czyli jak ktoś kupuje 100 akcji, to nie trzeba mu wydawać 100 papierków, tylko jeden odcinek na 100 akcji. Wymyśliliśmy wówczas takie rozwiązanie, że spółki notowane będą wypuszczały jeden certyfikat zbiorczy, który zostanie złożony w centralnym depozycie na giełdzie, a domy maklerskie będą otrzymywać zaświadczenia, że ich inwestorzy mają określoną liczbę akcji. Zaczęliśmy wówczas na potrzeby koncepcji rynku używać określenia „akcje zdematerializowane”, ale gdyby ktoś przyszedł i spytał o źródło prawa dla takiego określenia, to nie wiedzielibyśmy, co odpowiedzieć, ponieważ niczego takiego w przepisach nie było. Gdyby jakiś uparty inwestor zażądał wydania akcji, to miałby rację i trzeba by mu je wydać. Przypomniałem to sobie rok później, gdy tuż przed rozpoczęciem notowań Śląskiej Fabryki Kabli jej prezes przekazał mi w przeddzień sesji certyfikat na milion akcji. Trzymając w ręku ten certyfikat na okaziciela, przez chwilę poczułem się jedynym właścicielem Śląskiej Fabryki Kabli, choć oczywiście było to poczucie zupełnie iluzoryczne.

Zaczęliśmy używać określenia „akcje zdematerializowane”. Gdyby ktoś spytał o źródło prawa dla tego określenia, to nie wiedzielibyśmy, co odpowiedzieć. Niczego takiego w przepisach nie było.

W czasie gdy prowadziliśmy dyskusję nad dematerializacją, zwolennicy fizycznych papierów wartościowych chętnie przywoływali przykład Budapesztu, gdzie w czerwcu 1990 roku odbyła się pierwsza sesja giełdy, na której do notowań trafiły fizyczne akcje. Później prze wiele lat Węgrzy mieli z tym same problemy, ale u nas początkowo był to argument przeciwko dematerializacji. Ja jednak starałem się przekonać oponentów, zadając im pytanie, co by było, gdyby po każdej z tysięcy transakcji trzeba było przewozić z miasta do miasta, sprawdzać i przeliczać kilkadziesiąt tysięcy papierów. Nikt jednak wówczas nie wierzył w taką skalę obrotów i ten argument nie trafiał do niedowiarków. Przyszłość pokazała, że decyzja o dematerializacji uratowała nasz system przed katastrofą, która nastąpiłaby dwa lata później. Na przełomie 1993 i 1994 roku w związku z upublicznieniem Banku Śląskiego mieliśmy ponad 100 tys. zleceń na sesję. Fizyczne przekazywanie tych akcji graniczyłoby z cudem.

Jak położyliśmy fundamenty pod parkiet giełdowy

Jak położyliśmy fundamenty pod parkiet giełdowy

Model francuski

Obok zdematerializowanego obrotu sen z powiek spędzał nam wybór pomiędzy dwoma modelami – rynkiem kierowanym cenami, występującym m.in. w Londynie czy na amerykańskim rynku elektronicznym NASDAQ, oraz kierowanym zleceniami, występującym m.in. we Frankfurcie, Paryżu i na Wall Street w Nowym Jorku. Londyn był pierwszą dużą giełdą, którą odwiedziłem i którą dobrze poznaliśmy i już podczas tej wizyty zauważyłem istotną rolę, jaką odgrywają tam organizatorzy obrotu, czyli market makerzy. Byli to specjalni maklerzy, którzy odpowiadali za obroty konkretnymi akcjami i aby ustalać ceny w sposób ciągły, musieli dysponować sporymi pieniędzmi i jeszcze większym doświadczeniem. Tymczasem u nas ani jednego, ani drugiego nie było, więc wybraliśmy system kierowany zleceniami.

W połowie 1990 roku, gdy już mieliśmy zarysowaną koncepcję funkcjonowania rynku kapitałowego, zdecydowaliśmy się na skorzystanie z doradctwa zagranicznych praktyków rynku, którzy zaproponowali nam pomoc podczas naszych wizyt na poszczególnych giełdach. W październiku 1990 roku na krótką listę potencjalnych partnerów trafiły trzy podmioty: Polish American Enterprise Fund, Société de Bourses Françaises i firma doradcza Arthur Andersen. Te trzy opcje zakładały skorzystanie z kompleksowych i sprawdzonych rozwiązań oraz wsparcie ze strony praktyków w uruchamianiu giełdy. Początkowo na czele naszej krótkiej listy znajdował się Polish American Enterprise Fund, za którym stała Financial Services Volunteer Corps, czyli grupa reprezentantów amerykańskich giełd. Jednak ich koncepcja polegała na tym, że założymy wspólnie giełdę polsko‑amerykańską, tymczasem stanowisko rządowe przewidywało początkowe stworzenie giełdy jedynie z kapitałem państwowym. Nasze wątpliwości budziła też niechęć do wchodzenia w merytoryczne szczegóły ze strony przedstawicieli partnera amerykańskiego, co nas skłaniało do sceptycyzmu i daleko posuniętej ostrożności.

Uwagę skupiliśmy więc na ofercie Société de Bourses Françaises, która zawierała bardzo szczegółową i precyzyjnie sformułowaną propozycję kompleksowych rozwiązań. Francuzi dodatkowo przedstawili atrakcyjną propozycję finansowania powstającej giełdy. Gdy zaczęliśmy rozmawiać w Ministerstwie Finansów o potrzebnych środkach na uruchomienie parkietu, wiceminister Wojciech Misiąg, znany z tego, że cały budżet znał na pamięć, powiedział, że nie ma przewidzianych żadnych pieniędzy na ten cel. Szybko doszliśmy do wniosku, że musimy wybrać tego, który poza wsparciem merytorycznym zaoferuje pomoc finansową. Taką ofertę przedstawili tylko Francuzi, zapewniając wsparcie fundacji France‑Pologne, która gwarantowała środki na zakup doradztwa i pierwszego systemu transakcyjnego od Spółki Giełd Francuskich.

Francuska koncepcja była też nam bliska, gdyż zakładała pierwszy etap bardzo szybki, obejmujący założenie najprostszej giełdy, a potem zbudowanie w ciągu dwóch lat całego skomputeryzowanego i zaawansowanego systemu. We wrześniu 1990 roku, gdy z Ministerstwa Finansów wyłoniono Ministerstwo Przekształceń Własnościowych, francuska oferta została zaakceptowana, a w październiku właśnie powołany minister przekształceń własnościowych Waldemar Kuczyński podpisał umowę dotyczącą pomocy merytorycznej i finansowej Spółki Giełd Francuskich (Société de Bourses Françaises) oraz Centralnego Depozytu SICOVAM. Kierunek prac został ostatecznie obrany.

Państwowa czy prywatna?

W czasie gdy pracowaliśmy nad modelem polskiego rynku i poznawaliśmy, jak funkcjonują inne giełdy, chcąc uczyć się na ich, a nie na własnych błędach, sami popełniliśmy błąd, ignorując otoczenie rynkowe. Nie zauważyliśmy, że tematem założenia giełdy interesują się prywatni przedsiębiorcy i przez to niedopatrzenie nasza praca omal nie trafiła na śmietnik. Nagle zaczęły do nas napływać pisma od różnych podmiotów praktycznie ze wszystkich większych miast, informujące, że chcą one założyć giełdę. Tych podmiotów było około 60 i o większości z nich nikt wcześniej nie słyszał, choć były wśród nich i duże firmy, takie jak Agros. Niektóre z tych giełd rzeczywiście potem funkcjonowały, zajmując się handlem różnymi towarami, ale z naszego punktu widzenia była to inicjatywa, która podważała sens naszych już mocno zaawansowanych prac. Pod wpływem lobbystów również wśród polityków pojawiły się pomysły, aby na razie powstały różne giełdy oddolnie, a potem na ich bazie wyrosło kilka giełd krajowych. Idea giełd lokalnych znalazła silne poparcie ze strony niektórych posłów na przełomie 1990 i 1991 roku, akurat w czasie, gdy trwały prace nad ustawą Prawo o publicznym obrocie papierami wartościowymi i funduszach powierniczych. Nasza koncepcja stworzenia giełdy centralnej jako spółki Skarbu Państwa zaczynała tracić zwolenników również w samym rządzie, kierowanym przez liberałów. Premierem był wówczas współzałożyciel Kongresu Liberalno‑Demokratycznego Jan Krzysztof Bielecki, a Waldemara Kuczyńskiego zastąpił na stanowisku ministra przekształceń własnościowych Janusz Lewandowski, pochodzący również ze środowiska gdańskich liberałów. Podejście liberałów było początkowo jednoznaczne – rynek rządzi się swoimi prawami, a wszystko, co prywatne, jest lepsze niż państwowe. Takie stanowisko stało w kontrze do funkcjonowania naszej części Ministerstwa Przekształceń Własnościowych, odpowiedzialnej za rozwój rynku kapitałowego.

Zwolennicy giełd lokalnych mieli swoich ekspertów, na czele z profesorem Edmundem Pietrzakiem, który był świetnym mówcą i robił wielkie wrażenie na członkach komisji sejmowych. Lobbyści i niektórzy posłowie zaczęli traktować nas jak urzędników i wyrażali się o nas z lekceważeniem, choć w zasadzie zostaliśmy urzędnikami po to, żeby stworzyć instytucje rynku kapitałowego. Ku naszemu przerażeniu okazało się, że takim oddolnym inicjatywom sprzyja minister Lewandowski, którego bliskim kolegą z Gdańska jest nasz główny oponent – Pietrzak. Z czasem nasi oponenci skłonili Lewandowskiego do zwołania w resorcie debaty, na której obie grupy przedstawią swoje argumenty. Dyskusja była niezwykle burzliwa, jednak dzięki niej minister przyznał rację nam i dał nam zielone światło, by kontynuować prace. Doceniam to, że Lewandowski dał się przekonać racjonalnym argumentom, mimo że światopoglądowo bliższe mu były oddolne inicjatywy płynące z rynku. Miałem później tym większą satysfakcję, gdy odchodząc z resortu, na pytanie o jego największe dokonanie odpowiedział: „Założenie Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie”.

Jak położyliśmy fundamenty pod parkiet giełdowy

Jak położyliśmy fundamenty pod parkiet giełdowy
Wiesław Rozłucki

Pierwszy dzwonek

Teraz nic nie mogło nas powstrzymać. 22 marca 1991 roku Sejm uchwalił Prawo o publicznym obrocie papierami wartościowymi i funduszach powierniczych. Powstały w ten sposób podstawy prawne głównych instytucji rynku kapitałowego: giełdy, domów maklerskich, funduszy powierniczych oraz Komisji Papierów Wartościowych jako organu administracji rządowej kontrolującego rynek. W niecały miesiąc po uchwaleniu tej ustawy, 12 kwietnia 1991 roku, minister przekształceń własnościowych i minister finansów podpisali akt założycielski Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie. Po doświadczeniach z brakiem pieniędzy na funkcjonowanie giełdy udało nam się zabezpieczyć w budżecie na 1991 rok kwotę 66 mld zł, czyli po denominacji 6,6 mln zł. Nie były to wielkie pieniądze, ale dawały nam pewien komfort działania i bezpieczeństwo.

Gdy posłowie finalizowali ustawę, my bardzo intensywnie pracowaliśmy nad uruchomieniem giełdy oraz przygotowaniem pięciu pierwszych spółek do notowania. Procesem selekcji spółek kierował odrębny departament kierowany przez Jacka Chwedoruka, który również dla tego zadania został na krótko urzędnikiem. Musieliśmy w bardzo krótkim czasie opracować z najdrobniejszymi szczegółami cały proces transakcyjny, począwszy od złożenia zamówienia, poprzez przesłanie zlecenia na giełdę, ustalenie ceny na giełdzie, aż do rozliczenia transakcji. Musieliśmy się śpieszyć, ale też musieliśmy dbać o najdrobniejsze szczegóły. Jakiekolwiek zaniedbania natychmiast znalazłyby głośnych krytyków. A krytyka i tak była ciągle: „Dlaczego fixing, a nie notowania ciągłe? Dlaczego nie ma market makerów? Dlaczego dematerializacja?” I tak bez końca.

A my i tak mieliśmy tyle pracy, że wszystko było robione na ostatnią chwilę. Wynajęliśmy Salę Kinową w dawnej centrali PZPR i w niej stworzyliśmy pierwszą salę notowań. Był w tym jakiś chichot historii, że siedziba znienawidzonej partii komunistycznej została zajęta przez symbol kapitalizmu. Nami kierowała jednak nie tylko symbolika. Po prostu był to jeden z nielicznych budynków w centrum Warszawy, który miał wolne powierzchnie i sprawną sieć telekomunikacyjną. Z czasem okazało się, że ta sieć też pozostawia wiele do życzenia. Musieliśmy przeprowadzić generalny remont, podłoga była lakierowana w ostatniej chwili, przez co ludzie, którzy przyszli na pierwszą sesję, mieli wrażenie, że im się parkiet klei do butów.

Pierwsze notowanie 16 kwietnia 1991 roku było skromne. Nie było to oficjalne otwarcie, gdyż w tym terminie nie udało nam się zaprosić ważnych gości. Zrobiło jednak olbrzymie wrażenie m.in. dzięki maklerom z Centralnego Domu Maklerskiego Pekao. Wszyscy założyli czerwone szelki i te szelki stały się później symbolem giełdy. Na starych zdjęciach relacjonujących otwarcie widać, jak ówczesny makler Igor Chalupec wystrojony w białą koszulę i czerwone szelki dzwoni z parkietu, choć wtedy jeszcze tam żadne telefony nie działały. Nie mieliśmy nawet własnych komputerów, tylko pożyczyliśmy od fundacji sprzęt wykorzystywany do szkoleń. Później ktoś miał pretensje do tej fundacji, że niby jakim prawem pożyczyła swoje komputery spółce prawa handlowego.

Nasze pierwsze notowanie przypominało mi film Sting przetłumaczony jako Żądło, choć tytuł powinien raczej brzmieć Przekręt. W filmie tym Robert Redford i Paul Newman wcielają się w role dwóch oszustów pragnących pomścić śmierć swego przyjaciela, za którą odpowiedzialny jest potężny i wpływowy gangster. Stworzyli w tym celu fikcyjny totalizator, sprytne oszustwo, które na stałe weszło do historii kina. U nas wyglądało to podobnie – jeszcze dwa dni przed sesją malowaliśmy podłogę w pustej sali, nagle pojawiły się biurka i komputery oraz tłum ludzi, a już dzień po sesji sala była całkowicie pusta, gdyż musieliśmy zwrócić komputery. Patrząc na tę pustą salę, pomyślałem, że to wygląda jak na tym filmie – oszukaliśmy gości, a teraz z powrotem jest pusta sala. Jednak w kolejnych tygodniach mieliśmy już własne komputery, które mogły pozostać tam dłużej. Po pierwszym notowaniu odczytałem wyniki sesji, a potem zadzwoniłem dzwonkiem otrzymanym w prezencie od francuskiej giełdy. Obok mnie, na widocznym miejscu, stała tablica z logotypem giełdy, która też ma swoją historię. Pierwotną wersję logotypu przygotowali Francuzi, lecz ich propozycja mojemu zespołowi raczej się nie podobała. Mieszkałem wówczas na Ursynowie, gdzie miałem sąsiada, który był plastykiem i projektantem znaczków pocztowych. Pokazałem mu logo, opowiedziałem, czym jest giełda, a on popatrzył i stwierdził, że wymyśli lepsze. I to właśnie on zaprojektował logotyp, który na lata stał się symbolem GPW. Było to w przeddzień sesji, pomyślałem więc, że warto mieć logotyp na sali notowań. Miałem w piwnicy płytę MDF, którą chciałem wykorzystać w kuchni, ale dałem ją sąsiadowi i on to na tej płycie wymalował swoje dzieło. Potem przywiązałem płytę sznurkiem do dachu samochodu i tak przywiozłem ją na pierwsze notowanie. Moja płyta z piwnicy stała na giełdzie jeszcze ze 2 lata, zanim zastąpiliśmy ją czymś innym. A sąsiad wyjechał później do USA i jakieś 10 lat później zadzwonił do mnie i przypomniał, że właściwie to nigdy mu nie zapłaciliśmy za to logo. Rozliczyliśmy się i dopiero wówczas logotyp giełdy stał się jej własnością.

Pierwsza sala notowań powstała w dawnej centrali PZPR. Był w tym jakiś chichot historii, że siedziba partii komunistycznej stała się symbolem kapitalizmu.

16 kwietnia odbyła się pierwsza sesja giełdowa, na której notowano akcje pięciu spółek. Wpłynęło wówczas 112 zleceń kupna i sprzedaży, a łączny obrót giełdy wyniósł 1990 zł. Obecnie średnia dzienna liczba transakcji przekracza 70 tys., a średnia wartość obrotu akcjami wynosi ponad 700 mln zł. Na warszawskim parkiecie notowane są akcje prawie 500 spółek, a na alternatywnym rynku NewConnect kwotowane są akcje ponad 400 mniejszych spółek.

O autorach
Tematy

Może Cię zainteresować

Multimedia
Jak Polska przegoniła Szwajcarię? Sukces, o którym trzeba mówić!

Według MFW, Polska w tym roku awansuje na 20. miejsce wśród największych gospodarek świata, zastępują Szwajcarię na ostatnim miejscu tego prestiżowego rankingu. To wydarzenie ma charakter symboliczny i jest efektem transformacji gospodarczej Polski oraz dynamicznego rozwoju w ostatnich latach. Genezę tego sukcesu analizuje dr Marcin Piątkowski, w niezwykły sposób opowiadając o „polskim cudzie gospodarczym”.

GenAI w marketingu: od eksperymentów do strategii

Dyrektorzy marketingu na całym świecie redefiniują swoją rolę dzięki GenAI – od automatyzacji po wzrost przychodów. Najnowsze badanie BCG pokazuje, że 83% CMO z optymizmem patrzy na generatywną sztuczną inteligencję, a 71% planuje wielomilionowe inwestycje w jej rozwój. GenAI nie tylko zmienia sposób tworzenia treści i personalizacji ofert, ale także staje się fundamentem agentowych rozwiązań obsługujących klientów w czasie rzeczywistym. W artykule analizujemy, jak GenAI ewoluuje z narzędzia eksperymentalnego do kluczowego komponentu strategii marketingowej – i co to oznacza dla przyszłości tej funkcji w firmie.

Dyskryminacja ze względu na wiek Zdemaskuj ukryty ageizm w twojej organizacji
Jak liderzy mogą identyfikować uprzedzenia wpływające na pracowników oraz klientów? Oto pięcioczęściowy model audytu ageizmu, zawierający praktyczne pytania, które zainicjują kluczowe rozmowy i pomogą wprowadzić zmianę w organizacji. Wiele firm wciąż nie wykorzystuje potencjału rosnącej „gospodarki długowieczności”, czyli wartości ekonomicznej, jaką tworzą osoby po 50. roku życia jako konsumenci i pracownicy. Biznes często pomija tę […]
Ilustracja przedstawiająca lidera biznesowego analizującego mapę scenariuszy na ekranie dotykowym — symboliczna reprezentacja podejścia opartego na myśleniu strategicznym w warunkach radykalnej niepewności. Planowanie scenariuszy w obliczu radykalnej niepewności

W czasach głębokiego chaosu liderzy muszą przeciwdziałać paraliżowi decyzyjnemu — poprzez świadome i szerokie tworzenie mapy możliwych scenariuszy.

„Jaki jest najlepszy scenariusz, który możesz logicznie opisać?” — to pytanie słyszę regularnie jako badacz i doradca, który od ponad trzech dekad analizuje przyszłość u zbiegu technologii, społeczeństwa i gospodarki politycznej. Moja odpowiedź zawsze brzmi tak samo: nie istnieje coś takiego jak „najlepszy scenariusz”. Ani „najgorszy”. Przyszłość kształtowana przez ludzi to zawsze mieszanka niezrozumianych i niewyobrażalnych zagrożeń i szans.

Czym więc różnią się od siebie kolejne epoki? Zakresem i intensywnością niepewności, z jaką mierzą się decydenci — próbując wzmacniać pozytywne skutki zmian, a minimalizować ich negatywne konsekwencje.

To ważna obserwacja, bo politycy, prezesi, rynki finansowe i zwykli ludzie mają jedną wspólną cechę: nie znoszą radykalnej niepewności. Ona podważa sens ich działania i sprawia, że realizacja celów wydaje się niemożliwa.

Opór motorem postępu Pięć sposobów, w jakie liderzy mogą przekuć opór w postęp

Umiejętne reagowanie na opór lub sceptycyzm ze strony podwładnych to jedna z najważniejszych kompetencji, jakie może posiadać lider. Szczególnie w okresach zmian, takich jak powrót do biura po pandemii. Sprzeciw może dotyczyć poszczególnych decyzji lub całej polityki organizacyjnej oraz przybierać bardzo różne formy. Sięgają one od wyrażania wątpliwości i zadawania pytań, po otwarty opór, a nawet sabotaż.

zaufanie do AI Czy ufam, bo brzmi mądrze? Zaufanie poznawcze w interakcji człowiek–AI

Sztuczna inteligencja coraz częściej staje się naszym „domyślnym doradcą”. Pomaga nam w zakupach, decyzjach kadrowych czy diagnostyce medycznej. W rzeczywistości przeładowanej danymi i informacyjnym szumem AI filtruje, analizuje i podsuwa decyzje. Dla użytkownika to wygoda. Dla organizacji – potencjalna pułapka.

Pojawia się bowiem zasadnicze pytanie: kiedy i dlaczego ufamy rekomendacjom AI? I czy nasze zaufanie jest efektem racjonalnego osądu, czy może jedynie złudzeniem poznawczym?

Współpraca księgowego i controllera Controller i księgowy – jak wspólnie „dopłynąć” do celu

Poznaliście mnie jako praktyka zakochanego niezmiennie w księgowości i controllingu. A jednak bywam też członkiem załogi, który… uczy się, jak nie wypaść za burtę podczas rodzinnych rejsów. Uwielbiam żeglowanie z bliskimi, ale nie ukrywam, że to nie tylko słońce, wiatr i szanty. Przede wszystkim to dla nas szkoła współpracy, zaufania i szybkiego reagowania na zmienne warunki. Na jachcie każdy ma swoją rolę, a sukces rejsu zależy od tego, czy potrafimy działać razem. I właśnie ta żeglarska perspektywa pozwala mi z dystansem, ale i z humorem spojrzeć na współczesne wyzwania w finansach – bo czy to na wodzie, czy w firmie, bez współpracy daleko nie popłyniemy.

BYOD_bring your own device BYOD wraca z nową siłą

Przez lata kojarzony z elastycznością i oszczędnościami, model Bring Your Own Device znów zyskuje na popularności – tym razem w realiach pracy zdalnej i hybrydowej. Jednak współczesne zagrożenia, zwłaszcza cybernetyczne, sprawiają, że BYOD staje się poważnym wyzwaniem strategicznym. Czy liderzy są gotowi na nowe ryzyka związane z prywatnymi urządzeniami w służbowym środowisku?

Kiedy zmiana stanowiska na równorzędne ma sens Kiedy zmiana stanowiska na równorzędne ma sens

Ugrzązłeś w miejscu zawodowo? Przeniesienie się na inne, ale równorzędne stanowisko w firmie wiąże się z pewnym ryzykiem, jednak może być właśnie tym, czego potrzebujesz.
Wydłużony w czasie proces awansów i słabszy rynek pracy sprawiły, że wiele osób czuje, jakby utkSama kilkukrotnie zmieniałam stanowisko na równorzędne, a zdarzyło się nawet, że przeszłam „niżej” pod względem władzy i odpowiedzialności, z kilku powodów.nęło w miejscu. Rozwiązaniem może być zmiana stanowiska na inne, ale wciąż w obrębie tej samej firmy. Taki ruch może pomóc się rozwijać, pozostać zaangażowanym i zacieśniać współpracę między różnymi działami.

Grafika promocyjna w czerwonej kolorystyce prezentująca książkę dr n. med. Anny Słowikowskiej pt. „Serce w dobrym stylu. Jak zatroszczyć się o swoje zdrowie”. Po lewej stronie znajduje się biały napis: „MIT SMRP poleca książkę dr Anny Słowikowskiej”. Po prawej stronie okładka książki z dużym sercem z wykresu EKG na tle, tytułem i nazwiskiem autorki. „Serce w dobrym stylu. Jak zatroszczyć się o swoje zdrowie” – recenzja

Niejeden lider biznesu przekonał się zbyt późno, że największe zagrożenie dla jego imperium czaiło się nie na rynku, lecz we własnej piersi. W salach posiedzeń zarządów rzadko dyskutuje się o stanie tętnic prezesa – a przecież mogą one zaważyć na losach firmy równie mocno, co wyniki finansowe. Od lat korporacyjna kultura hołubi samopoświęcenie i żelazną wytrzymałość, przymykając oko na tlący się pod garniturem kryzys zdrowotny. Paradoksalnie ci sami menedżerowie, którzy szczycą się troską o swoje zespoły i deklarują dbałość o work-life balance, często ignorują własne symptomy i potrzeby ciała. Serce w dobrym stylu, książka dr n. med. Anny Słowikowskiej i Tomasza Słowikowskiego, stawia prowokacyjne pytanie: czy potrafisz zarządzać swoim zdrowiem równie świadomie, jak zarządzasz firmą? Autorzy nie mają wątpliwości, że zdrowie – a zwłaszcza serce – lidera to nie fanaberia, lecz strategiczny priorytet każdego człowieka sukcesu i każdej organizacji.

Materiał dostępny tylko dla subskrybentów

Jeszcze nie masz subskrypcji? Dołącz do grona subskrybentów i korzystaj bez ograniczeń!

Subskrybuj

Newsletter

Otrzymuj najważniejsze artykuły biznesowe — zapisz się do newslettera!