Jacek Pałkiewicz, reporter i eksplorator, od 40 lat przemierza peryferie świata. Pracował w kopalni złota w Ghanie, poszukiwał diamentów w Sierra Leone. W 1975 roku przepłynął samotnie Atlantyk na 5‑metrowej łodzi ratunkowej. Osiem lat później założył szkołę przetrwania we Włoszech, która stała się wzorem do naśladowania w wielu krajach. W 1996 roku naukowa ekspedycja, której przewodził, zlokalizowała i opisała źródło Amazonki. Autor kilkunastu książek podróżniczych (w tym Terra Incognita, Pasja życia).
Skąd się wzięło pana zamiłowanie do ekstremalnych podróży?
Kiedy miałem sześć lat, ciocia czytała mi książki podróżnicze. Tak głęboko utkwiły mi one w pamięci, że kiedy goście odwiedzający nasz dom pytali: „kim chcesz być w przyszłości?”, to zawsze odpowiadałem: „będę podróżnikiem”. Nigdy nie mówiłem, że chcę nim zostać, tylko że będę podróżnikiem. Szybko przekonałem się, że podróże – zwłaszcza eksploracyjne – działają jak narkotyk. Jak się raz zażyje, to trzeba dawkę emocji cały czas zwiększać. Wielkim testem była dla mnie samotna podróż przez Atlantyk szalupą. Przez 44 dni musiałem cały czas pilnować, żeby łódź się nie przewróciła. Najtrudniejsze były trzy dni i trzy noce, podczas których nie spałem z powodu ogromnych sztormowych fal. Te przeżycia dodały mi skrzydeł. Uwierzyłem w siebie i utwierdziłem się w przekonaniu, że chcę się realizować jako eksplorator. Musiałem też nauczyć się, jak z tej pasji umiejętnie korzystać.
Eksploracja stała się motorem do zbudowania biznesu. Stworzył pan szkołę przetrwania.
Zgłębiałem tajniki sztuki eksploracji oraz przetrwania w ekstremalnych sytuacjach i w pewnym momencie pojawiła się na to moda. W konsekwencji, w 1982 roku, jako pierwszy w Europie otworzyłem szkołę przetrwania. Wkrótce po tym skontaktowali się ze mną ludzie z centrum szkolenia kosmonautów. Chcieli przeprowadzić trening dla tych, którzy będą lecieć w kosmos, i zrealizować 48‑godzinne zajęcia ze sztuki przetrwania w czterech różnych środowiskach: w tajdze, na morzu, na pustyni i za kręgiem polarnym. Chodzi o to, żeby przygotować ludzi na wypadek awaryjnego lądowania do poradzenia sobie w każdych warunkach. Tak się zaczęło. Od Zbigniewa Siemiątkowskiego, byłego ministra spraw wewnętrznych, otrzymałem też propozycję przeszkolenia naszych jednostek antyterrorystycznych poza Polską.
Czego wyprawy i projekty realizowane w ekstremalnych warunkach uczą na temat ludzkich charakterów i zachowań?
Organizowałem wyjazdy do Ameryki Południowej dla pracowników dużych korporacji. W jednej z takich wypraw brali udział dyrektorzy wysokiego szczebla znanej firmy. Po wylądowaniu, bez aklimatyzacji, którą zalecają lekarze, wyruszyliśmy do dżungli – w ekstremalne warunki. Szybko też pojawiły się napięcia między uczestnikami. Okazało się, że wszyscy bardzo obawiali się publicznego potknięcia lub porażki. Dla menedżerów lub oficerów wojskowych, którzy są przyzwyczajeni do kontrolowania sytuacji i wydawania poleceń oraz rozkazów, niezwykle trudne okazało się działanie w warunkach skrajnej niepewności, bez wiedzy o tym, co przyniesie najbliższa godzina. W końcu uświadomili sobie, że w takich warunkach najbardziej liczy się praca zespołowa. W dżungli konflikty trzeba odłożyć na bok. Aby przeżyć, trzeba działać jak drużyna. Wszyscy musimy dotrzeć do końca wyprawy, a jeśli ktoś nie daje rady, to należy mu pomóc – podnieść go, a nawet w skrajnym przypadku zanieść. Gdy to odkryliśmy i przepracowaliśmy, atmosfera się oczyściła, a w zespole zapanował ład umożliwiający zrealizowanie planów.