Reklama
Dołącz do liderów przyszłości i zdobądź przewagę! Sprawdź najnowszą ofertę subskrypcji
Etyka w biznesie

Do piekła czy do nieba, czyli długa historia nieporozumień między etyką a biznesem

1 stycznia 2007 25 min czytania
Andrzej Łokaj
Maciej Zięba
Do piekła czy do nieba, czyli długa historia nieporozumień między etyką a biznesem

Koniec starego roku i początek nowego skłaniają do refleksji nad właściwością podejmowanych działań i wyborów życiowych. Skłaniają do oceny tego, co było, i do określenia tego, co być powinno. Do głosu dochodzą wówczas argumenty i wartości, które na co dzień spychane są na drugi plan. Jednym z dylematów, z którymi stykają się w takich chwilach menedżerowie, jest to, czy dążąc do zysku, muszą przekraczać granice etyczne i jak daleko mogą je jeszcze przesuwać. Czy powinni mieć poczucie winy za decyzje biznesowe, które uderzają w innych ludzi? A może zwolnienia lub łapówki za nieopóźnianie procesu urzędowego są po prostu częścią biznesu?
W powszechnej opinii, w tym wśród menedżerów, przeważa pogląd, że biznes i etyka z definicji się wykluczają i że w biznesie trzeba zdecydowanie postawić na to pierwsze. Tymczasem ojciec Maciej Zięba z zakonu dominikanów przekonuje, że traktowanie biznesu i etyki jako przeciwieństw jest pułapką kulturową, w którą wpadają teologowie, intelektualiści i zwyczajni ludzie od 2000 lat. Pojęcia te nie stały bowiem nigdy wobec siebie w faktycznym konflikcie, a ich przeciwstawianie wynika z nieporozumień, jakie narosły w relacjach między światem biznesu a światem duchownym na przestrzeni 20 wieków. Ojciec Zięba wskazuje, skąd wzięły się i jak ewoluowały te wzajemne uprzedzenia i nieporozumienia, i jak te dwa światy mogą ze sobą współistnieć. Opowiada przy tym o zysku i pieniądzach bez dogmatu, podsuwając menedżerom proste i praktyczne rady.

W powszechnej opinii bogactwo kojarzy się z czymś złym, nieuczciwym, egoistycznym. Na taki pogląd duży wpływ ma z pewnością nauka Kościoła. Wszyscy znamy przecież słynną przypowieść o tym, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty dostąpi raju. Czy warto więc z nowym rokiem postanowić poprawę w kwestii etyki i uczciwości w firmie, skoro biznesmen i tak jest skazany na potępienie?

Biznesmen nie jest skazany na potępienie! Nawet jeśli jest człowiekiem bardzo bogatym, może być zbawiony. Ale jeśli chce być zbawiony, musi się o to postarać.

Nie potępiając bogactwa, podważa ojciec powszechną w społeczeństwie praktykę przeciwstawiania pieniędzy cnocie. Skąd bierze się ten łagodny ton wobec biznesu? Czy przypowieść o wielbłądzie i uchu igielnym nagle przestała obowiązywać?

Faktycznie, ta przypowieść, jak i inne w Nowym Testamencie wydają się eliminować ludzi bogatych. To jednak nie jest prawdą. Po prostu chrześcijanie przez wiele stuleci bardzo źle je interpretowali. Popełnili dwa zasadnicze błędy w interpretacji.

Przypowieść o wielbłądzie i uchu igielnym, jak i inne w Nowym Testamencie wydają się eliminować ludzi bogatych. To jednak nie jest prawdą.  Po prostu  chrześcijanie przez wiele stuleci bardzo źle je interpretowali.

Po pierwsze, nie wzięli poprawki na mentalność ludów Bliskiego Wschodu, które słyszały tę opowieść po raz pierwszy. A trzeba pamiętać, że byli to nomadzi – ludzie, którzy wciąż się przemieszczali i tworzyli swoją kulturę na przekazie słownym. Byli przyzwyczajeni do zapamiętywania historii poprzez soczyste i obrazowe skojarzenia, bo tak podane były dla nich łatwiejsze do zapamiętania. Tworzyli dla tych historii hasła‑nagłówki. Każdy Izraelita, który słyszał takie hasło – na przykład hasło wielbłąd – w ich języku od razu pamiętał treść całości. Mentalność europejska, zwłaszcza dzisiaj, jest wręcz odwrotna. My szukamy w mediach głównie nagłówków i krótkich newsów. A refleksja i zastanowienie odpadają, więc zostaje nam w głowach tylko wielbłąd, a nie cała opowieść.

Po drugie zaś, we wciąż pokutującej interpretacji przypowieści Chrystusa o wielbłądzie nie wzięto pod uwagę kontekstu żydowskiej kultury religijnej. Przypowieść ta nie jest polemiką z ludźmi bogatymi, ale z rozpowszechnionym wówczas pośród Żydów poglądem, że jeśli Bóg komuś darzy i przeznacza go do zbawienia, to oznaki swej łaski okazuje już w doczesności. Widać to już po samej reakcji odbiorców. Bo – zgodnie z przyjmowaną od wieków interpretacją – gdy ci biedni rybacy z Galilei, chłopi, którzy nic nie posiadali, usłyszeli, że trudniej będzie bogatemu wejść do królestwa niebieskiego, niż wielbłądowi przejść przez ucho igielne, powinni raczej się radować. Ich reakcja powinna była być taka, jaka jest obecnie, gdy słyszymy te słowa w polskim Kościele: czyli ci, co podjechali BMW, kulą się w sobie, a posiadacze polonezów mają wreszcie nadzieję, że tam po drugiej stronie będzie im lepiej niż tym od mercedesów czy audi.

Dopiero chrześcijaństwo zmieniło wizję społeczeństwa i wizję odpowiedzialności za jego rozwój, wprowadziło pojęcie etycznego bogacenia się. Wcześniej można było się dorobić bogactwa głównie metodami nieprawymi, nieetycznymi.

Tymczasem reakcja uczniów była inna. Biedni Galilejczycy, słysząc to, co mówił Chrystus, bardzo się przerazili i pytali o to, kto w takim razie może być zbawiony. To przerażenie można zrozumieć dopiero w kontekście żydowskiej kultury religijnej. Sugerowała ona, że bogactwo i posiadanie potomstwa są dwoma parametrami bożego błogosławieństwa. Bóg sprzyja, dając potomstwo i pieniądze. Uczniowie Chrystusa byli więc przekonani, że skoro nawet bogatemu będzie tak trudno być zbawionym, to oni – nieposiadający żadnego majątku chłopi i rybacy – nie mają żadnych szans. A przecież Pan Bóg przychodzi tak samo do biednych i bogatych, a nawet bardziej pochyla się nad biednymi. Zbawienie jest darem niemającym żadnego związku ze statusem materialnym. Każdy w oczach Boga jest ważny. Ta opowieść jest więc nie o statusie materialnym, lecz o darmowości zbawienia.

Kościół przyczynił się więc do zdyskredytowania biznesu, błędnie interpretując Pismo Święte. Ale czy czasami ludzie interesu sami nie pomogli w tworzeniu swego złego wizerunku?

Oczywiście, że też pomogli. W czasach przedchrześcijańskich, o czym dzisiaj mało kto wie, bogactwo można było zdobyć tylko przemocą. Dominował rozbój, napady na karawany i na statki, powszechnie rabowano miasta (rzadziej wsie, bo te były zbyt biedne). Obecność zbójników i piratów była codziennością. Poza tym toczono nieustanne lokalne wojny. Wiele z nich wynikało z faktu, że ludzie żyli wówczas często na granicy przetrwania biologicznego. Z historii o królu Dawidzie z Księgi Samuela wynika, że na przednówku, gdy brakowało jedzenia, królowie rokrocznie wyruszali na wojny, by zabrać jedzenie tym, którzy jeszcze je mieli. To była powszechna forma zdobywania bogactwa.

W cesarstwie rzymskim częste były też spekulacje ziemią i żywnością, wynikające z corocznej klęski głodu. Spekulacje były wówczas szansą na zdobycie pokaźnego majątku. Podobny efekt można było też osiągnąć w jeszcze jeden, choć mniej powszechny, sposób – poprzez denuncjację osób, które coś zawiniły wobec cezara. Czasami cezar ścinał im głowę, czasami zsyłał, ale zawsze konfiskował im majątek, a część tego majątku przekazywał osobie, która doniosła.

Wszystkie te powszechne sposoby bogacenia się sprawiały, że o ludziach bogatych, którzy nie odziedziczyli majątku, ale uzyskali go w całkiem inny sposób, myślano krytycznie. Dopiero chrześcijaństwo zmieniło wizję społeczeństwa i wizję odpowiedzialności za jego rozwój, wprowadziło pojęcie etycznego bogacenia się. Wcześniej można było się dorobić bogactwa głównie metodami nieprawymi, nieetycznymi.

Z czasem jednak sposobów na bogacenie się przez własną pracę przybywało. Dlaczego więc obraz człowieka interesu pozostawał negatywny?

Zawsze czytamy teksty przez kulturowe okulary. Nie inaczej było dwadzieścia wieków temu z Ewangelią. To właśnie czytanie Pisma Świętego w kulturowym kontekście doprowadziło do złego zrozumienia ekonomii przez wielu wybitnych intelektualistów i teologów chrześcijańskich. Weźmy przykład ze średniowiecza. Najbardziej, wręcz histerycznie, bano się wtedy lichwy. Była ona synonimem zła. Czyhała wszędzie. Aby zrozumieć źródło tego uprzedzenia, musimy się odwołać właśnie do kontekstu kulturowego. Otóż podstawowym pojęciem była wówczas ekwiwalencja. Pieniądza było mało. Traktowany był jako coś bardzo dziwnego. Wytwarzanie produktów i wymienianie się nimi było naturalne, ale posiadanie pieniędzy – nie. Bo co to był pieniądz? Trochę kruszcu, ale nie konkretny towar. Wszędzie panowało więc przekonanie, że im bliżej pieniądza, a dalej od produkcji, tym dana profesja jest bardziej podejrzana. Już kupiec był osobą podejrzaną, bo coś kupował i sprzedawał, zarabiając na różnicy w cenie. A bankier traktowany był najgorzej.

Na takie odwieczne, naturalne dla ludzi myślenie, wynikające z oporu przed czymś nowym i nieznanym, nałożyła się wtedy tendencja do myślenia w kategoriach ideologicznych. Tendencja ta trwała długo – od początku chrześcijaństwa do reformacji, a w katolicyzmie – do połowy wieku XVIII. W tym okresie, który nazywam okresem hipermoralizmu, próbowano z filozoficznych przesłanek wydedukować wizję procesu ekonomicznego i nałożyć mu gorset. Dobrym przykładem jest tu Święty Ambroży, wielki teolog, ale kiepski ekonomista, który definiował lichwę jako każdą sytuację, w której ktoś otrzymał więcej, niż dał. Lichwą jest więc każdy procent ponad wyjściową sumę. Powtórzą to za nim później inni wielcy teolodzy w różnych wersjach. No bo za co ci ludzie dostają ten dodatkowy pieniądz? Ktoś dał 10 jednostek pieniądza, a za miesiąc odbiera 11. Czy ta jednostka powstała z nicości? To potrafi zrobić tylko Bóg. Może więc ktoś domaga się tej dodatkowej jednostki kruszcu dlatego, że wycenia swój czas – ten miesiąc, który upłynął od momentu pożyczenia do momentu zwrotu? Ale czas nie jest niczyją własnością. Więc branie za to opłaty też jest przywłaszczeniem.

Czyli bankierzy byli złodziejami?

Tak ich traktowano. Ale bez pieniędzy nie byłoby inwestycji. Ktoś musiał więc je pożyczać. W związku z tym w XIII wieku, w średniowiecznych, dynamicznie rozwijających się miastach, w rolę bankierów wcielali się albo Żydzi, którzy z definicji nie mieli takich zahamowań, albo ci chrześcijanie, którzy woleli wygodne życie doczesne i uciechy niż stosowanie się do obowiązujących kanonów. Jednym słowem, bankierami byli głównie obcy Żydzi oraz zakały chrześcijaństwa. Nic dziwnego, że jeszcze bardziej utwierdziły się negatywne stereotypy. W ten sposób – w wyniku ujemnego sprzężenia zwrotnego – pojawił się też wątek antysemicki.

Wizerunek ludzi żyjących z obrotu pieniędzmi nie mógł być gorszy. Na potwierdzenie wystarczy przywołać znaną w średniowieczu legendę o stworzeniu świata, którą znajdziemy u średniowiecznego włoskiego biskupa i kronikarza Jacoba de Voragine. Według niej Pan Bóg stworzył trzy typy ludzi: bellatores – rycerzy, walczących w obronie innych ludzi, oratores – modlących się za innych ludzi, i laboratores – chłopów i rzemieślników, wytwarzających towary. A diabeł stworzył czwarty rodzaj – kupców. To był oczywiście opis dla ludzi prostych. Ale jeśli sięgniemy do znacznie bardziej intelektualnej Boskiej Komedii Dantego, która całościowo opisywała rozwinięte średniowiecze, to tam wizerunek ludzi żyjących z pieniądza nie jest wcale lepszy. Bankierów i kupców odnajdziemy bowiem w piekle. Swoje miejsce mają „w trzecim kole siódmego kręgu”, czyli w bardzo podłym miejscu między bluźniercami a sodomitami. Takie właśnie stereotypy rzutują na życie społeczne. W efekcie gospodarka została zmarginalizowana. To nie mogła być droga do zbawienia, do świętości. Raczej droga pokus, degeneracji.

Biznesowo etyka też się opłaca. Szybciej podpisywane są kontrakty z partnerami, którym firmy ufają, bo ich znają i wiedzą, jaka jest ich kultura organizacyjna i że działają w zgodzie z etyką.

Kiedy ten jednoznacznie negatywny wizerunek bankierów i kupców zaczął łagodnieć

Zmiana nastawienia Kościoła nie dokonała się z dnia na dzień. Ważnym sygnałem zmiany był sobór powszechny Kościoła katolickiego, zwany soborem laterańskim IV, który odbył się w 1215 roku. Uznał on m.in., że ze spowiedzi powszechnej należy przejść do spowiedzi „usznej”, w konfesjonale. Była to ogromna zmiana w samoprzeżywaniu wiary i w świadomości społecznej. Księża nie byli jednak na taką rewolucję przygotowani. Dlatego powstały dla nich – do pomocy – różne podręczniki, w których ujęto określone kategorie ludzi i grzechów. W tych opisach najbardziej podejrzaną grupę tworzyli ludzie żyjący z pieniędzy, w tym najemni żołnierze, zapaśnicy walczący na pokazach, panie, które się sprzedają, oraz kupcy. To cztery najbardziej podejrzane zawody, bo żyją z pieniędzy. I tak już niski status obniża im dodatkowo fakt, że nic nie produkują. Wynika jednak stąd pewien pozytyw: w teologicznej klasyfikacji pożyczanie pieniędzy przesuwa się z kradzieży w stronę bezwstydnego zysku. Jest więc już trochę lepiej. Gruntowna zmiana w nastawieniu do ludzi interesu nastąpiła dopiero wskutek intelektualnego rozwoju (powstały pierwsze uniwersytety), odkryć geograficznych i napływu nowych towarów. Nagle – po wielu wiekach cechujących się dużą stabilnością cen – ceny zaczęły się zmieniać. Zmiany te szybko zinterpretowali i przekuli na swoją korzyść protestanci, ale i chrześcijanie dali odpowiedź na te wydarzenia. W założonej w Salamance szkole, w XVI wieku, dominikanie opracowali teorię rozwoju ekonomicznego oraz subiektywną teorię ceny. Twierdzili, że istnieje coś takiego jak obiektywna cena, ale zna ją tylko Bóg. W społeczeństwie natomiast dokonuje się przybliżenia do tej ceny (stąd może się ona wahać) poprzez wzajemne szacowanie (czyli poprzez wolny rynek). Ta teoria zapowiada prawdziwą rewolucję w spojrzeniu na biznes.

Odzwierciedla bowiem nowe, zapoczątkowane w tym samym czasie przez Kopernika, myślenie, według którego najpierw trzeba przeanalizować rzeczywistość ekonomiczną, a dopiero potem ją oceniać moralnie. To stanowi dużą zmianę wobec dotychczasowej praktyki, gdy teologowie mieli najpierw gotowe szufladki moralne, w które potem starali się wepchnąć rzeczywistość ekonomiczną. Apogeum nowego myślenia o ekonomii nastąpiło oczywiście wraz z nadejściem Newtona w XVII wieku. Po tym jak Kopernik zburzył panujący ład intelektualny i nieprzyjemnie zaszokował Europę, twierdząc, że Ziemia nie jest w centrum wszechświata, Newton przywrócił ludziom optymizm, mówiąc, że za to człowiek swoim umysłem może pojąć i opisać cały świat. Dzięki temu, że zna prawa fizyki i teorię grawitacji, może sobie wyliczyć, jak wyglądał świat tysiąc lat temu i jak będzie wyglądał za kolejne tysiąc lat. Wiara w odkrywanie obiektywnych praw, które determinują wszystkie dziedziny życia i cały świat, była wtedy przytłaczająca. Jest taka słynna anegdota, jak słynny francuski matematyk Laplace, który rozwinął równania Newtona, spotyka się z Napoleonem. Pokazuje mu swoje równania, a Napoleon, który – jako generał artylerii – biegle zna matematykę i stąd je rozumie, zadaje typowe dla oświecenia pytanie: a Bóg? Na to Laplace: ta hipoteza nie była mi wcale potrzebna. Po prostu już na Boga nie ma miejsca, bo zamiast Niego jest ileś równań, które opisują cały wszechświat.

Cywilizacja zachodnia odkrywa konieczność wprowadzenia etyki do życia gospodarczego, bo w ogromnej mierze etyka oznacza racjonalność, obliczalność, przewidywalność, zaufanie pomiędzy kontrahentami i partnerami biznesowymi.

Takie racjonalne podejście jest do dziś bliskie wielu ludziom biznesu. Co jest w nim złego?

Zamiast udzielić teoretycznej odpowiedzi, proponuję prześledzić to, do czego doprowadziło tego typu myślenie w oświeceniu. Wtedy to nastąpił duży postęp myślenia ekonomicznego. Adam Smith – jako kolejny myśliciel po Koperniku – odwrócił tradycyjną kolejność pytań. Konkretnie zaś zadał sobie pytanie, nie jak istniejącą biedę zmniejszać, jak lepiej dzielić bogactwo, ale jak się wzbogacić, jak szybciej i skuteczniej to bogactwo kreować.

Rozwiązanie znalazł w połączeniu organizacji pracy z postępem naukowym. Miało to oczywiście swoje dobre strony. Ale miało też i złe. Złe w dużej mierze dlatego, że ludzie bezgranicznie uwierzyli w newtonowski opis świata także w ekonomii. Ten opis był poprawny w odniesieniu do materii nieożywionej, ale w przypadku ekonomii pozbawiał ludzi odpowiedzialności za losy swoje i innych ludzi. Ludzie oświecenia uważali bowiem, że istnieją żelazne i całkowicie obiektywne prawa rynku, których nie można zmieniać. Przypomina mi się tu prawdziwa historia o tym, jak parlament angielski otrzymał petycję od wicekróla Indii. Ten alarmował w niej, że Indiom grozi klęska głodu, i prosił, żeby Anglicy przysłali im mąkę. Parlament na to się jednak nie zgodził, mimo że miał potrzebne zapasy. Po pewnym czasie nadszedł kolejny list z Indii, w którym donoszono, że ludzie umierają z głodu na ulicach. W odpowiedzi Anglicy ponownie odmówili, uzasadniając to tym, że gdyby tę mąkę wysłali, to rozregulowaliby gospodarkę, zaburzyli ceny mąki. Napisali także, że taka śmierć z głodu może mieć też swoje dobre strony, bo słabsi Hindusi wyginą i populacja się wzmocni. Widać tu wyraźne piętno popularnego wówczas darwinizmu. Z ludzkiego punktu widzenia ta decyzja angielskiego parlamentu była zupełnie nieetyczna, niehumanitarna. Mimo to parlament miał przekonanie o tym, że musi utrzymać sztywne reguły, którymi gospodarka powinna się rządzić.

W ten sposób świat wszedł w erę amoralności. Moralność nie była już potrzebna, bo biznes sam się oliwił, dynamicznie rozwijał. Ja ten wczesny kapitalizm nazywam systemem tragicznym, bo jest strasznie niesprawiedliwy, ma często nieludzkie oblicze, ale też błyskawicznie mnoży dobrobyt. Zacznijmy od pozytywów. W roku 1840 spożycie bekonu i szynki w królestwie brytyjskim wynosiło na głowę rocznie 0,01 funta, czyli 4,5 grama, co oznacza tyle co nic. 40 lat później – aż 13 funtów. Czy znaczy to, że ludzie na dworze i arystokracja jedli od razu 20 tysięcy razy więcej mięsa? Nie. Znaczy to, że przeciętny Anglik miał dostęp do mięsa około raz w tygodniu. Z innych danych wynika, że w tym samym okresie szybko rosło też wynagrodzenie. Nie ulega więc wątpliwości, że oświecenie stworzyło ludziom – przynajmniej niektórym – szanse na poprawienie jakości swojego życia. Ale z drugiej strony okres ten był bardzo okrutny. Do ciężkiej pracy masowo wykorzystywano na przykład dzieci, które pracowały po 10 – 12 godzin dziennie za głodową stawkę. Choć Marks i socjaliści byli oburzeni na takie praktyki, to trzeba jednak pamiętać, że życie poza industrialnym miastem wcale nie było łatwiejsze. Dzieci, które pochodziły ze wsi, wcale nie miały w swych stronach idylli. Też musiały ciężko pracować od rana do nocy i jadły korę z drzew.

Czy rozdział sfery biznesowej od sfery moralnej jest dziś równie ostry jak wtedy?

Mam przekonanie – a wręcz tego doświadczam – że od okresu namiętności i wzajemnych uprzedzeń między gospodarką i przedsiębiorczością a etyką, religią i chrześcijaństwem dochodzimy wreszcie do sensownej formuły, czegoś w rodzaju małżeństwa z rozsądku. Bardzo wiele rzeczy jest zbieżnych. Coraz częściej przedsiębiorczość nie ogranicza się tylko do jednowymiarowego pilnowania zysku.

Ale nadal wielu uważa, że rozdział biznesu od wiary jest dobry, że biznes sam się oliwi. Sam produkuje to, co jest mu potrzebne. Pamiętam sprzed kilkunastu lat wezwania do tego, aby jednak mnożyć pieniądze i mieć ich coraz więcej. I zapewnienia, że jest to w porządku, a jakieś odruchy serca i myślenie o innych wartościach są bez sensu – zarezerwowane dla poetów, klechów i filozofów.

A nie dla człowieka, który robi porządny biznes. Otóż nie jest to wcale takie proste. Kultura chrześcijańska od wieków znikała przecież z wielu obszarów, wypierana przez kulturę skrajnego racjonalizmu. W oświeceniu zadbano o ochronę przestrzeni wolności wokół siebie, tworząc liberalizm. Uznano wtedy, że prawdy moralnej nie trzeba pilnować, bo wartości etyczne są obiektywne i każdy wyedukowany umysł sam je rozpozna. Dopiero później się okazało, że ta etyka nie jest tak uniwersalna, jak się wydawało liberałom, że jest ona w ogromnej mierze owocem chrześcijaństwa. Rewolucja pod sztandarami „wolności, równości i braterstwa” mogła bowiem powstać tylko w kulturze chrześcijańskiej. Do dziś te hasła są nadal niezrozumiałe w innych kulturach, na przykład w arabskiej, hinduskiej, chińskiej, czy w Afryce. Nie są i być może nie będą tam, niestety, społecznie nośne. Hasła te wypływały bowiem często z deficytu wartości chrześcijańskich.

A przecież, gdy nie ma wartości, nawet w najlepszych firmach może rozwijać się kreatywna księgowość i można dokonywać systemowych oszustw. Wtedy cały racjonalny system biznesu pracuje źle, gdy pojawiają się w nim ci, którzy go zaburzają.

Etyka przeciwdziała więc zatarciu się biznesowego mechanizmu i pomaga wykryć w nim zagrożenia. Czy jednak sama etyka tworzy nową wartość?

Otóż okazuje się, że biznesowo etyka też się opłaca. Przeprowadzono poważne badania, również w Harvard Business School, z których wynika, że przedsiębiorstwom spadają koszty zewnętrzne, gdy te próbują tworzyć ludzką wspólnotę, a na czele systemu wartości stawiają etykę biznesu. Szybciej podpisywane są kontrakty z partnerami, którym firmy ufają, bo ich znają i wiedzą, jaka jest ich kultura organizacyjna i że działają w zgodzie z etyką. Pozytywne efekty zaobserwowano również wewnątrz firm. Zwiększa się innowacyjność ludzi, zaangażowanie, jest mniej konfliktów między pracownikami a przełożonymi. Jest lepsza wzajemna edukacja, bo pracownicy nie rywalizują między sobą, ale potrafią ze sobą współpracować w ramach tego samego zespołu. Niższe są koszty kontroli, ludzie w takiej firmie godzą się też często na niższe zarobki (badania dowodzą, że umowy opiewają na kwoty nawet o 15% niższe od średniej), bo wolą pracować w firmie, gdzie jest lepsza atmosfera.

Okazało się, że bycie etyczną firmą się opłaca, ale etyki nie da się zaprogramować. Bo przecież jest różnica między człowiekiem uczciwym a takim, który uważa, że etyka jest najlepszą strategią. Dobry biznes robią przecież ludzie uczciwi, a nie tylko stratedzy uczciwości, którzy zmieniają zasady, kiedy im się to nie opłaca.

Życie jest bogatsze niż praca, są jeszcze inne obszary życia, które trzeba pielęgnować, takie jak  rodzina przyjaciele czy życie religijne. Nie wolno całego swego serca oddać pomnażaniu pieniędzy, nawet jeśli jest to etyczne.

Cywilizacja zachodnia odkrywa konieczność wprowadzenia etyki do życia gospodarczego, bo w ogromnej mierze etyka oznacza racjonalność, obliczalność, przewidywalność, zaufanie pomiędzy kontrahentami i partnerami biznesowymi. Bez tego rodzi się mafijna forma gospodarki.

Wprowadzenie etyki do życia gospodarczego nie przyniesie zapewne oczekiwanych efektów, jeśli ograniczy się tylko do spisania zasad ogólnofirmowych. Jak powinien postępować pojedynczy menedżer, który chce maksymalnie pomnażać majątek, ale chciałby robić to w sposób etyczny?

W Piśmie Świętym znajdziemy trzy uniwersalne warunki zbawienia, którymi taki menedżer powinien się kierować w swoich decyzjach.

Po pierwsze, powinien dorabiać się w sposób uczciwy. „To bogactwo jest dobre, które jest bez grzechu” – mówi Księga Syracha. Czasami słyszę bzdurę, że pierwszy milion trzeba ukraść. Odpowiadam wtedy, że jeśli tak, to katolik nie będzie miał pierwszego miliona. Ale to kłamstwo, slogan ten jest wygodny, bo usprawiedliwia pływanie w mętnej wodzie. Ale tak być nie musi. Sam znam co najmniej kilkudziesięciu młodych Polaków, którzy wszystko osiągnęli własnymi rękami i są już dawno po pierwszym milionie.

Drugi, dużo bardziej subtelny warunek etycznego bogacenia się to nieuzależnianie się od zdobywania pieniędzy. Nawet jeśli menedżerowie dorabiają się dużych pieniędzy etycznie, to w wielu z nich nadal tkwi nieodparta pokusa stałego pomnażania majątku. Człowiek chce coraz więcej i więcej, aż staje się pracoholikiem. Zostawia dom i wszystko dookoła i – trochę jak ten chomik, co przebiera nóżkami w bębnie – jednowymiarowo poświęca się pracy, bo wchłonął go system. W takiej sytuacji Ewangelia mówi – nie. Życie jest bogatsze niż praca, są jeszcze inne obszary życia, które trzeba pielęgnować, takie jak rodzina, przyjaciele czy życie religijne. Nie wolno całego swego serca oddać pomnażaniu pieniędzy, nawet jeśli jest to etyczne.

Trzeci warunek to dzielenie się. Zawsze wśród nas będą ludzie potrzebujący, słabsi, obojętnie czy ze swojej, czy nie ze swojej winy. Musimy o nich pamiętać i ich wspierać. To jest obowiązek tych, co mają więcej, a nie tylko ich widzimisię, by od czasu do czasu być szlachetnym. Są też potrzeby związane na przykład z edukacją czy ochroną zdrowia, których nie da się całkowicie urynkowić. One również potrzebują wsparcia.

Jeśli człowiek biznesu będzie spełniał te trzy warunki, czyli będzie uczciwie zdobywać pieniądze, nie uzależniać się i dzielić się z innymi, może liczyć na zbawienie. Tak mówi Pismo Święte. A jego firma tylko na tym skorzysta. Tak z kolei mówią badania i doświadczenie firm z ostatnich lat.

O autorach
Tematy

Może Cię zainteresować

Strategiczna samotność – klucz do autentycznego przywództwa

W dynamicznym współczesnym świecie biznesu, w którym dominują informacje dostarczane w trybie natychmiastowym, umiejętność samodzielnego, logicznego i krytycznego myślenia stała się jedną z najcenniejszych kompetencji liderów. Koncepcja ta, przedstawiona przez Williama Deresiewicza, byłego profesora Uniwersytetu Yale, zakłada, że prawdziwe przywództwo nie rodzi się wśród zgiełku opinii i impulsów zewnętrznych, lecz w przestrzeni samotności i skupienia.

Skup się na fanach marki. Oferta skierowana do wszystkich nie działa!
Multimedia
Skup się na fanach marki. Oferta do wszystkich nie działa!

W spolaryzowanej kulturze pogoń za rynkiem masowym i kierowanie oferty do wszystkich są z góry skazane na porażkę. Najlepszym sposobem na osiągnięcie sukcesu marki jest sprzymierzenie się z subkulturą, która ją pokocha.

Cła, przeceny i okazje: Jak zarobić, gdy inni panikują lub tweetują

Trump tweetuje, Wall Street reaguje nerwowo, a inwestorzy znów sprawdzają, czy gdzieś nie pozostawili Planu B. Gdy rynek wpada w histerię, pojawia się pokusa: a może jednak warto „kupić w tym dołku”? W tym tekście sprawdzamy, czy inwestowanie w kontrze do tłumu to genialna strategia na czasy ceł Trumpa, banów na Chiny i politycznych rollercoasterów — czy raczej przepis na ból głowy i portfela. Nie wystarczy chłodna kalkulacja, przyda się też stalowy żołądek.

• Jak generować wartość z AI dzięki małym transformacjom w biznesie - Webster
Premium
Jak generować wartość z AI dzięki małym transformacjom w biznesie

Liderzy skutecznie wykorzystują duże modele językowe, stopniowo minimalizując ryzyko i tworząc solidne fundamenty pod przyszłe transformacje technologiczne, dzięki czemu generują realną wartość dla swoich organizacji.

Niespełna dwa lata temu generatywna sztuczna inteligencja (GenAI) trafiła na czołówki stron gazet, zachwycając swoimi niezwykłymi możliwościami: mogła prowadzić rozmowy, analizować ogromne ilości tekstu, dźwięku i obrazów, a nawet tworzyć nowe dokumenty i dzieła sztuki. To najszybsze w historii wdrożenie technologii przyciągnęło ponad 100 mln użytkowników w ciągu pierwszych dwóch miesięcy, a firmy z różnych branż rozpoczęły eksperymenty z GenAI. Jednak pomimo dwóch lat intensywnego zainteresowania ze strony kierownictwa i licznych prób wdrożeniowych nie widać wielkoskalowych transformacji biznesowych, które początkowo przewidywano. Co się stało? Czy technologia nie spełniła oczekiwań? Czy eksperci się pomylili, wzywając do gigantycznych zmian? Czy firmy były zbyt ostrożne? Odpowiedź na te pytania brzmi: i tak, i nie. Generatywna sztuczna inteligencja już teraz jest wykorzystywana w wielu firmach, ale nie – jako lokomotywa radykalnej transformacji procesów biznesowych. Liderzy biznesu znajdują sposoby, by czerpać realną wartość z dużych modeli językowych (LLM), nie modyfikując całkowicie istniejących procesów. Dążą do małych zmian (small t) stanowiących fundament pod większe przekształcenia, które dopiero nadejdą. W tym artykule pokażemy, jak robią to dzisiaj i co możesz zrobić, aby tworzyć wartość za pomocą generatywnej sztucznej inteligencji.

Premium
Polski przemysł na rozdrożu

Stoimy przed fundamentalnym wyborem: albo dynamicznie przyspieszymy wdrażanie automatyzacji i robotyzacji, co sprawi, że staniemy się aktywnym uczestnikiem czwartej rewolucji przemysłowej, albo pogodzimy się z perspektywą erozji marż pod wpływem rosnących kosztów operacyjnych i pogłębiającego się strukturalnego niedoboru wykwalifikowanej siły roboczej.

Jak alarmują prognozy Polskiego Instytutu Ekonomicznego, do 2030 r. w samej Europie może zabraknąć nawet 2,1 mln wykwalifikowanych pracowników, co czyni automatyzację nie jedną z możliwości, lecz strategiczną koniecznością. Mimo że globalnie liczba robotów przemysłowych przekroczyła już 4,2 mln jednostek, a w Europie w 2023 r. wdrożono rekordowe 92,4 tys. nowych robotów, Polska wciąż pozostaje w tyle. Nasz wskaźnik gęstości robotyzacji, wynoszący zaledwie 78 robotów na 10 tys. pracowników przemysłowych, znacząco odbiega od europejskiego lidera – Niemiec (397 robotów na 10 tys. pracowników), czy globalnego pioniera – Korei Południowej (tysiąc robotów na 10 tys. pracowników). W Scanway – firmie, która z sukcesem łączy technologie rozwijane dla sektora kosmicznego z potrzebami przemysłu – jesteśmy przekonani, że przyszłość konkurencyjności leży w inteligentnym wykorzystaniu danych, zaawansowanej automatyzacji opartej na AI oraz strategicznej gotowości do wprowadzania zmian technologicznych. Czy jednak zaawansowana wizja maszynowa napędzana przez sztuczną inteligencję może się stać katalizatorem, który pozwoli sprostać wyzwaniom i odblokować uśpiony potencjał innowacyjny polskiej gospodarki?

Premium
Gdy projekt wymyka się spod kontroli

Polskie firmy technologiczne coraz częściej realizują złożone zlecenia dla międzynarodowych gigantów. Jednak nawet najlepiej przygotowany zespół może przy takim projekcie natknąć się na nieoczekiwane przeszkody. Przykład firmy Esysco wdrażającej szyfrowanie poczty e-mail dla jednego z największych niemieckich banków pokazuje, jak szybko może runąć precyzyjnie zaplanowany harmonogram oraz jak radzić sobie z nieprzewidywalnymi wyzwaniami.

Polskie firmy technologiczne coraz częściej zdobywają międzynarodowe kontrakty i realizują projekty, które jeszcze niedawno były zarezerwowane wyłącznie dla międzynarodowych rywali. Dzięki temu zdobywają zagraniczne rynki, osiągając imponujące wyniki eksportu usług IT, który w 2023 r. przekroczył 16 mld dolarów. W ostatniej dekadzie przychody branży wzrosły niemal czterokrotnie, a wartość eksportu – aż 7,5 razy, dzięki czemu polski sektor IT stał się motorem rodzimego eksportu. Kluczowymi kierunkami ekspansji są Stany Zjednoczone, Niemcy i Wielka Brytania, a wśród najsilniejszych obszarów znajdują się fintech, cyberbezpieczeństwo, sztuczna inteligencja, gry oraz rozwój oprogramowania.

Polska wyróżnia się w regionie Europy Środkowo-Wschodniej jako największy eksporter usług IT, przewyższając Czechy czy Węgry, a pod względem jakości specjalistów IT zajmuje trzecie miejsce na świecie. Jednak do pełnego wykorzystania tego potencjału konieczne jest pokonanie barier takich jak ograniczony dostęp do kapitału na ekspansję, rosnące koszty pracy oraz niedostateczne doświadczenie w międzynarodowej sprzedaży i marketingu. To jednak nie wszystko. Przy współpracy z międzynarodowymi gigantami trzeba również pamiętać o nieznanej polskim wdrożeniowcom skali, złożoności i nieprzewidywalności towarzyszącym tak wielkim projektom. Dobrym przykładem może być nasze wdrożenie dla jednego z największych niemieckich banków, z którym podpisaliśmy kontrakt na wprowadzenie systemu zabezpieczeń e-maili dla ponad 300 tys. użytkowników rozsianych po całym świecie. Technologicznie byliśmy gotowi, ale rzeczywistość szybko zweryfikowała nasze plany.

Premium
Praktyczny poradnik kreowania wartości z dużych modeli językowych

Gdy w 2022 r. pojawiły się powszechnie dostępne duże modele językowe (LLM), ich potężna zdolność do generowania tekstu na żądanie zapowiadała rewolucję w produktywności. Jednak mimo że te zaawansowane systemy AI potrafią tworzyć płynny tekst w języku naturalnym i komputerowym, to są one dalekie od doskonałości. Mogą halucynować, wykazywać się logiczną niespójnością oraz produkować treści nieadekwatne lub szkodliwe.

Chociaż technologia ta stała się powszechnie dostępna, wielu menedżerów nadal ma trudności z rozpoznawaniem przypadków użycia LLM-ów, w których poprawa produktywności przewyższa koszty i ryzyka związane z tymi narzędziami. Potrzebne jest bardziej systematyczne podejście do wykorzystywania modeli językowych, tak aby uefektywnić procesy biznesowe, a jednocześnie kontrolować słabe strony LLM-ów. Proponuję trzy kroki ułatwiające osiągnięcie tego celu. Po pierwsze, należy rozłożyć proces na mniejsze zadania. Po drugie, trzeba ocenić, czy każde zadanie spełnia tzw. równanie kosztów GenAI, które szczegółowo wyjaśnię w tym artykule. Jeśli ten warunek zostanie spełniony, należy uruchomić projekt pilotażowy, iteracyjnie oceniać jego wyniki oraz na bieżąco wprowadzać zmiany w celu poprawy rezultatów.

Kluczowe w tym podejściu jest pełne zrozumienie, w jaki sposób mocne i słabe strony modeli językowych odpowiadają specyfice danego zadania; jakie techniki umożliwiają ich skuteczną adaptację w celu zwiększenia wydajności; oraz jak te czynniki wpływają na bilans kosztów i korzyści – a także na ocenę ryzyka i potencjalnych zysków – związanych z wykorzystaniem modeli językowych do podnoszenia efektywności realizowanych działań.

Premium
Dlaczego odważne pomysły giną w szufladach menedżerów i co z tym zrobić?

Najbardziej innowacyjne, nietypowe idee często nie zostają zrealizowane – nie dlatego, że są złe, ale dlatego, że wywołują niepewność. Co może pomóc menedżerom w podejmowaniu ryzykownych, lecz potencjalnie przełomowych decyzji? Kluczowe okazuje się świadome budowanie sieci doradczej.

Menedżerowie, którzy są świadomi znaczenia innowacji w rozwoju organizacji, często zachęcają członków swoich zespołów do dzielenia się świeżymi i kreatywnymi pomysłami. Jednak wielu pracowników skarży się, że ich najlepsze propozycje są przez zwierzchników często pomijane, odrzucane lub niewłaściwie rozumiane.

Paradoksalnie to właśnie menedżerowie mogą stanowić jedną z największych barier dla innowacji. Mocno zakorzenieni we własnych obszarach specjalizacji, często nie dostrzegają wartości nowatorskich idei – szczególnie wtedy, gdy pomysły te wyznaczają nowe ścieżki w ich dziedzinie.

Sztuka nawigowania w niepewnym otoczeniu

Rozpad starego ładu i liczne zawirowania w globalnej gospodarce w ostatnich latach ustawiły wysoko poprzeczkę dla KUKE. Jak instytucja wspierająca polskich eksporterów przygotowała się do działania w czasach podwyższonej zmienności i niepewności? Janusz Władyczak, prezes KUKE, mówi nie tylko o strategicznych inicjatywach, nowym podejściu do klienta i roli intuicji, ale też ma rady dla młodych liderów.

Objął pan stery KUKE tuż przed jednym z najbardziej burzliwych okresów we współczesnej historii: pandemia, wojna w Ukrainie, kryzys energetyczny. Czy czuł się pan przygotowany na zarządzanie organizacją w warunkach tak silnej presji?

Do KUKE dołączyłem tuż przed rozpoczęciem pierwszej kadencji Donalda Trumpa w Białym Domu. Już wtedy pojawiało się coraz więcej przesłanek wskazujących, że dotychczasowy porządek międzynarodowy ulega zmianie, a to może wywołać poważne konsekwencje dla polskich firm i gospodarki, której koniunktura zależy od eksportu. Dla nas oznaczało to konieczność przygotowania się do działania w warunkach dużo większej niepewności i zapewnienia sobie możliwości stosowania niestandardowych rozwiązań. W poprzednich latach KUKE pozostawała dość skostniałą strukturą, nie szukała nowych możliwości rozwoju. Zmiany były zatem konieczne, a ponieważ lubię działać w sytuacjach nieoczywistych, w szczególności takich, które innych przytłaczają, i zawsze widzę w nich szansę, to taki burzliwy okres był dla mnie idealnym środowiskiem. Kluczową rolę w tym odegrał zespół ekspertów, który udało nam się zbudować.

Technologia to zaledwie 5% sukcesu – pozostałe 95% to ludzie

W świecie, w którym digitalizacja stała się koniecznością, sukces zależy nie od samej technologii, lecz od umiejętności jej wykorzystania. O tym, jak multidyscyplinarne podejście, kobiece przywództwo i kultura oparta na bezpieczeństwie psychologicznym pozwoliły Archicom zbudować efektywny cyfrowy ekosystem, opowiada Agata Skowrońska-Domańska, wiceprezeska zarządu firmy.

Materiał dostępny tylko dla subskrybentów

Jeszcze nie masz subskrypcji? Dołącz do grona subskrybentów i korzystaj bez ograniczeń!

Subskrybuj

Newsletter

Otrzymuj najważniejsze artykuły biznesowe — zapisz się do newslettera!