Od ponad 40 lat jest związana ze Starym Teatrem w Krakowie. W dorobku artystycznym ma kilkaset ról teatralnych i filmowych.
Anna Dymna – aktorka oraz działaczka społeczna – opowiada o zaangażowaniu w wykonywaną pracę i o korzyściach płynących z zarażania innych pasją. Rozmawia Joanna Socha.
Anna Dymna: dzięki innym mogę góry przenosić
fot. Marek Kowalski

Jeszcze na studiach zadebiutowała pani na deskach krakowskiego Teatru im. Juliusza Słowackiego rolą Isi i Chochoła w Weselu Wyspiańskiego. W tym też czasie otrzymała pani pierwsze role filmowe – w 1971 roku zagrała pani aż w pięciu filmach. Jakie zagrożenia czyhają na osoby, które już na początkowym etapie kariery zdobywają tak dużą popularność?
Niedoświadczenie często idzie w parze z naiwnością. Odnosząc sukces w młodym wieku, łatwo uwierzyć, że jest się lepszym od innych. Niektórym uderza wtedy do głowy woda sodowa. Do dziś pamiętam, jak Wojciech Plewiński zrobił mi zdjęcie do „Przekroju” – to była moja pierwsza okładka. Bałam się zbliżyć do kiosku, tak bardzo biło mi serce. Wydawało mi się wówczas, że w moim życiu nastąpi ogromny przełom. Okazało się jednak, że nie był to żaden przełom, okładka nic nie znaczyła.
Co panią uchroniło przed zagrożeniami wynikającymi z popularności?
Przede wszystkim fakt, że w młodości nie zdawałam sobie z niej sprawy. Gdy dostałam się do szkoły teatralnej w wieku 18 lat, wkroczyłam do świata, który mnie całkowicie pochłonął. Jeśli robimy to, co naprawdę kochamy, co jest naszą autentyczną pasją, to popularność nas nie zgubi. Z domu wyniosłam wartości, które okazały się moją tarczą – rodzice nauczyli mnie, że nie należy dbać o pozorne sukcesy. Ważne jest też to, kto znajduje się w naszym najbliższym otoczeniu. Miałam szczęście pracować z ludźmi, którzy byli prawdziwymi mentorami.Wielu z nich mówiło mi o niebezpieczeństwach związanych z naszym zawodem. Pamiętam na przykład, jak Zofia Jaroszewska wielokrotnie powtarzała: „Aniu, ważne jest, żeby poza teatrem i sztuką kochać coś jeszcze”.
Praca aktora wymaga niezwykłej odporności na stres i panowania nad emocjami. Do tego czasami dochodzą ekstremalne warunki na planie i współpraca z ludźmi o silnej osobowości. Czy w takich okolicznościach nie dochodzi do konfliktów?
Rzeczywiście to jest praca bardzo emocjonalna i stresująca, zwłaszcza gdy pracuje się nad filmem. Sceny kręci się wówczas niechronologicznie, wyrywkowo, czasem przemierza się tysiące kilometrów, aby nakręcić krótki kadr. Zdarza się, że aktor jest niewyspany, chory, a mimo to stoi przed kamerą i musi grać. Nie może powiedzieć: „przepraszam bardzo, dzisiaj się źle czuję, mam 39 stopni gorączki”, bo wie, że wyjazd całej ekipy na plan zdjęciowy kosztuje fortunę, że ma do czynienia z ogromną machiną. Trzeba być bardzo wytrzymałym, cierpliwym, pokornym. Ważne jest zaufanie ekipy, reżyserów, partnerów. Musimy być dla siebie wyrozumiali i życzliwi. To pomaga znieść wszystkie trudy. Nie potrafiłabym pracować z kimś, kto mnie nienawidzi.
W młodości uległa pani kilku wypadkom – ledwie uszła pani z życiem po kolizji samochodowej w drodze na plan filmowy na Węgry, z kolei w trakcie pracy nad „Królową Boną” doznała pani urazu kręgosłupa. W obliczu takich doświadczeń łatwo się poddać. Jak pani poradziła sobie z tymi przeciwnościami?
Dzięki innym ludziom. To oni dają mi taką siłę, że góry mogę przenosić. Wypadki rzeczywiście były dla mnie ciężką próbą. Dziś myślę, że gdybym nie była aktorką, nie miała przyjaciół w teatrze, byłoby mi o wiele trudniej, może by mnie już nie było. W wieku 27 lat nagle straciłam – mogłoby się wydawać – wszystko. Przeżyłam kilka wypadków, zmarł mąż, spłonęło mi mieszkanie. Wciąż jednak wiedziałam, że jestem potrzebna, że ktoś na mnie czeka. Od 14 lat prowadzę program z chorymi ludźmi „Anna Dymna – Spotkajmy się”. Dzięki niemu zrozumiałam, że nieważne, z jakim cierpieniem musimy się zmierzyć, najważniejsza jest świadomość, że ktoś nas potrzebuje.
Anna Dymna: dzięki innym mogę góry przenosić

Czy dlatego założyła pani fundację „Mimo Wszystko”?
Zaczęło się od tego, że zaprzyjaźniłam się z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. To niezwykli ludzie – świat pojmują sercem, a nie rozumem. Nie wiedzą, co to manipulacja, nie kalkulują jak większość z nas, co się opłaca, a co nie. Najpierw pomagałam im prywatnie, organizowałam przedstawienia z ich udziałem, festiwale. Któregoś dnia usłyszałam o nowelizacji ustawy, na mocy której pozbawiono ich warsztatów terapeutycznych. Nie mogłam się z tym pogodzić. Podczas jednej z rozmów ksiądz Tadeusz Isakowicz‑Zalewski wspomniał, bym założyła fundację i otworzyła dla nich warsztaty. Już wtedy prowadziłam program „Spotkajmy się”, dostawałam wiele listów. W niektórych czytałam: „dam pani 30 tysięcy, niech pani komuś pomoże”. Ale nie mogłam – jako prywatny człowiek – przyjmować żadnych pieniędzy. Wtedy zaczęłam poważnie rozważać pomysł założenia fundacji.
W jednym z wywiadów powiedziała pani: „założyłam fundację, nie zastanawiając się nad tym, co to znaczy, bo jakbym się zastanowiła, to bym się przestraszyła i uciekła”.
Prowadzenie takiej organizacji wiąże się z wieloma obowiązkami. Gdy zaczynałam, z wielu rzeczy nie zdawałam sobie sprawy. Żyłam w przeświadczeniu, że zanim w sądzie zarejestrują mi fundację, to wszystko zdążę przemyśleć. Okazało się jednak, że fundacja została zarejestrowana bardzo szybko. Na szczęście znowu pomogli mi inni ludzie: pewien dobry człowiek wynajął mi niewielki 16‑metrowy lokal, od kogoś dostałam biurko i telefon, jeszcze ktoś polecił mi znajomego księgowego.
Z prowadzeniem takiej organizacji wiąże się wiele wyzwań…
Zdecydowanie! Wszystko musi być jasne, finanse muszą być przejrzyste, a cała działalność musi być transparentna. Osoby, które ofiarowują pieniądze na fundację, muszą wiedzieć, na co te środki są przeznaczane. Dlatego bardzo lubię współpracować z ludźmi, którzy chcą pomóc komuś konkretnemu.
Praca w fundacji wymaga od pani i pracowników zaangażowania oraz empatii. Jak zachęca pani zespół do pracy nad zadaniami, które wymagają sporego nakładu emocjonalnego?
Jeżeli przyciągam ludzi, to tylko dlatego, że angażuję się w fundację całym sercem, pracuję od świtu do nocy i niczego nie udaję. Rozmawiając ze współpracownikami, często im powtarzam, że choć stoimy na czele czegoś ważnego, nie będzie nam łatwo. Musimy mierzyć się z wieloma problemami, jednak w długiej perspektywie przynosi to korzyści – zmieniamy świat na lepsze. Świetnym tego przykładem jest Festiwal Zaczarowanej Piosenki. To projekt, który zmienia świat ludzi niepełnosprawnych, pokazuje ogrom ukrytych w nich talentów. Tworząc go, chciałam pokazać, że kalectwo nie musi odbierać nikomu godności ani zabijać marzeń. Podczas festiwalu na scenie, obok siebie, występują osoby niepełnosprawne oraz znani artyści i naprawdę nic ich nie różni. Widać dwie osoby, które pięknie śpiewają. A na rynku jest taka atmosfera, jakby ktoś „smog radości” rozproszył. Organizujemy też pokazy umiejętności niepełnosprawnych sportowców, między innymi co roku odbywa się mecz siatkówki. Z jednej strony grają aktorzy i sportowcy, z drugiej właśnie osoby niepełnosprawne. Proszę sobie wyobrazić, jak te gwiazdy są zdziwione, gdy dostają łupnia od chorych osób. Zbyszek Zamachowski zawsze wtedy powtarza: „muszę się wziąć za siebie, taki wstyd!”. Najważniejsza jest zatem pasja. To chyba nią i swoim zaangażowaniem udaje mi się zarażać ludzi.
Dla mnie bardzo liczy się fakt, że jestem wolontariuszką. Wychodzę z założenia, że mojej pracy w fundacji nie da się wycenić. Gdyby ktoś chciał mi zapłacić za to, że mam nie spać przez kilka nocy albo przeprowadzić wiele trudnych rozmów w ciągu kilkunastu godzin, a następnego dnia o 5 rano jechać na drugi koniec Polski, byłabym oburzona. Bo tego nie da się wycenić. To jest po prostu coś mojego, co kocham robić. Pieniądze i nagrody nie mają takiej siły jak motywacja. Od moich podopiecznych dostaję o wiele więcej, niż gdybym zarabiała miliony.
Anna Dymna: dzięki innym mogę góry przenosić

Ostatnio w „Harvard Business Review Polska” ukazał się obszerny artykuł na temat empatii, która – jak się okazuje – jest bardzo wyczerpująca. W zawodach wymagających stałego okazywania empatii może się pojawiać tak zwane zmęczenie współczuciem, a nawet wypalenie zawodowe. Szczególnie zagrożeni są nim pracownicy opieki zdrowotnej i usług społecznych, ponieważ empatia odgrywa ogromną rolę w ich codziennej pracy. Czy czasami nie czuje się pani uodporniona na te wszystkie emocjonalne sytuacje, które się pojawiają?
Ja chyba nigdy się nie uodpornię na cierpienie ludzkie, bo każdy zmaga się z innym jego rodzajem. Empatia mnie wzmacnia, a nie wypala. Do każdego podopiecznego staram się podejść indywidualnie, zrozumieć jego problemy, marzenia. Nie jestem lekarzem, terapeutą, psychologiem i nie próbuję nimi być. Nie zaglądam do książki z numerem choroby i nie mówię: „dobrze, innym pomogło to, więc tobie też to pomoże”. Podam konkretny przykład. Gdy rozmawiam w programie z młodą kobietą chorą na anoreksję, wypytuję ją o wszystko, nie zachowuję się tak, jakbym już znała objawy jej choroby. Rozmawiam z konkretną osobą, a nie z przypadkiem medycznym. I ta dziewczyna mówi mi tak: „jest pani pierwszą osobą, która ze mną naprawdę rozmawia”. Pytam więc, czy chodzi na terapię. A ona na to: „Tak, ale psycholog mnie nie słucha, bo już wszystko wie. Myśli, że skoro jestem chora na anoreksję, to pomóc mi mogą środki, które pomagają innym chorym na anoreksję. Nie rozmawia ze mną jak człowiek, tylko myśli, że skoro odbył kilkanaście kursów i szkoleń, to zna złoty środek na moje problemy”.
Nie kieruje się pani schematami…
Anna Dymna: dzięki innym mogę góry przenosić
fot. Ewa Zaleska

Nie mogę się nimi kierować, bo ich nie znam. Choć mam wielu przyjaciół lekarzy i oni mi bardzo pomagają, gdy przygotowuję się do programu „Spotkajmy się”. Ale ja przecież ludzi nie leczę, nie jestem lekarzem. Rozmawiam z nimi po prostu jak człowiek z człowiekiem, by zrozumieć ich cierpienie, sytuację i czasem pomóc jak się da. Chwilami jestem bardzo zmęczona, ale wiem, że ta praca ma sens. Gdy nagrywam program „Spotkajmy się”, rozmawiam z chorymi na raka, huntingtona, parkinsona, mukowiscydozę, cukrzycę, z osobami uzależnionymi, chorymi psychicznie, z ludźmi po przeszczepach – i każda z tych osób jest inna. Jeżeli mam pięć takich spotkań w ciągu dnia, to rzeczywiście czasami wydaje mi się, że zwariuję, bo te rozmowy całkiem mnie przerastają. Ale nie nazwałabym tego wypaleniem. To jest takie przejmujące uczucie, które nie pozwala mi normalnie funkcjonować przez jakiś czas, kiedy jestem wypełniona tym cierpieniem, tragediami, ale też radościami. Na drugi dzień się budzę i okazuje się, że dzięki tym ludziom staję się silniejsza. Pokazują mi oni, że dzięki miłości i obecności drugiego człowieka można poradzić sobie z różnymi przeciwnościami. Czasami usłyszę od nich takie zdania, których nie przeczytałabym u najlepszych poetów i największych myślicieli. Empatia jest konieczna do tego, żebym mogła z nimi rozmawiać, żebym mogła im mądrze pomóc.
Kto jest dla pani autorytetem?
Największymi byli moi rodzice. Poza tym współpracowałam z wieloma wspaniałymi artystami, którzy do dziś są dla mnie wzorami do naśladowania. Nie potrafię wymienić jednej konkretnej osoby. Śmiało mogę jednak powiedzieć, że dużą rolę odegrał w moim życiu Jan Paweł II i jego słowa: „Kimkolwiek jesteś, jesteś kochany. Pamiętaj, że każde życie, nawet najbardziej bezsensowne w oczach ludzi, ma wieczną i nieskończoną wartość w oczach Boga!”. Te słowa traktuję jako drogowskaz, który pomaga mi przetrwać w trudnych momentach.
Skąd czerpie pani siłę, by działać na tak wielu polach? Czy udaje się pani znaleźć czas na odpoczynek?
Tak, świętością są dla mnie na przykład wakacje. Zawsze znajduję czas, żeby wyjechać. Poza tym trzeba umieć – to ks. Twardowski napisał – od małych rzeczy uczyć się spokoju. Mam to dopracowane do perfekcji, takie chwile zatrzymania każdego dnia. I zachwytu nad małymi cudami, które są wokół. O 6 rano jeszcze zwykle nikt do mnie nie dzwoni, więc idę do ogrodu, w zimie spaceruję na bosaka po śniegu, w lecie po rosie, popatrzę na drzewa, zastanowię się nad tym, czy któraś z moich roślinek czegoś potrzebuje, coś przytnę, coś posadzę. Albo po prostu siedzę i obserwuję wschodzące słońce. Gdy wracam ze spektaklu i nie mogę zasnąć, korzystam z pomocy moich prywatnych terapeutów domowych. Pierwszy zawsze przychodzi czarny Haszysz, siada mi na kolanach, mruczy, a ja go głaszczę i wyrównuje się mój oddech, krew spokojnie płynie, odchodzi zmęczenie całego dnia. Teraz mam wspaniałych czterech terapeutów. Płacę za te usługi różnymi smakołykami, ale… ja też od nich dostaję myszki i ryjóweczki.
Zachęcamy Państwa do przekazania 1% podatku podopiecznym Fundacji Anny Dymnej „Mimo wszystko”: KRS 0000 174 486.